niedziela, 25 stycznia 2015

Weekend, weekend, weekend!

Właśnie minął mi trzeci (!!!) tydzień w pracy i nastał trzeci wolny, następujący po każdym z nich, weekend. I choć przez cztery miesiące, wliczając wakacje, miałam wolnego czasu w bród, choć dni zlewały się ze sobą i czasami czułam, jakby weekend trwał non-stop, teraz naprawdę odczuwam kojącą moc tych dwóch dni wolnego i oba spędzam relaksując się po prostu. Piątek jest zawsze paradokslanie lekko ciężki, bo począwszy od wstania najpóźniej o 7, padam skonana po 23 - po 8 lub 9 godzinach w pracy (jak odpracowuję angielski, to pracuję więcej), po sprzątaniu domu i po stercie wyprasowanych rzeczy. Ale funduję sobie na zakończenie kąpiel z bąbelkami, która zawsze jest takim cudnym akcentem, wspaniałym uwieńczeniem mijającego tygodnia! Lubię to, naprawdę!

Wracając do pracy, to przyznam szczerze, że podoba mi się bardzo i tak bardzo mi się marzy, by zostać tam na dłużej. Dopuszczam inny departament, ale praca od poniedziałku do piątku, w ludzkich godzinach, dla porządnej firmy jest po prostu piękna! Naprawdę! Mimo, że jestem zatrudniona przez agencję, to traktują mnie bardzo w porządku - mogę chodzić na angielski i odrabiać godziny, mogę pracować w godzinach między 8 a 18, pić kawę przy biurku i w końcu nie muszę nosić uniformu żadnego. Jest ok i liczę bardzo na to, że mnie choć na kilka miesięcy będą potrzebowali. Żebyśmy dom zdążyli kupić przynajmniej, bo po tym będzie już mniejsze ciśnienie. Planujemy wkrótce wybrać się do doradcy kredytowego, żeby pomógł nam ocenić, w jakim przedziale możemy szukać nieruchomości i zaczniemy działać. Ja już nawet znalazłam jeden fajny dom, z trzema sypialniami, garażem, małym ogrodem, ale póki co nie napalam się zbytnio, bo wszystkie procedury potrwają jeszcze kilka dobrych tygodni i może się okazać, że już nie będzie go w ofercie. Więc na razie zachowawczo przeglądam oferty i zobaczymy, co się wydarzy.

Przyznam szczerze, że wizja wzięcia drugiego kredytu mnie nieco przeraża (ale tylko nieco), zwłaszcza w kontekście kursu fanka szwajcarskiego w ostatnim czasie, ale nie planujemy wyprowadzać się nigdzie przez najbliższych kilka lat więc nie ma też sensu płacić za wynajem. Druga kwestia jest taka, że kredyt bierzemy w walucie, w jakiej zarabiamy i rynek nieruchomości tutaj jest bardziej cywilizowany, co oznacza, że można o wiele łatwiej, niż w Polsce sprzedać nawet zadłużoną nieruchomość. Więc staramy się na trzeźwo, porzucając frankowe szaleństwo, myśleć o wadach i zaletach kredytu tutaj i wychodzi na to, że warto wziąć. Idealną sytuacją byłaby taka, że za 25-30 lat mamy kredyt tutaj spłacony, sprzedajemy nieruchomość i zwiewamy;) Na razie chcemy wracać na emeryturę do Polski, ale w sumie wizja starczych lat w Hiszpanii lub Portugalii nie brzmi też źle więc aż tak daleko to my w przyszłość nie wybiegamy i nie zarzekamy się, że tylko Polska.

Korzystając z okazji, że piszę, a pewnie następnym razem już bym nie pamiętała, w mijającym tygodniu byłam w miejscowym teatrze zobaczyć występ pt. "Dziadek do orzechów' w wykonaniu artystów szkockiego baletu. I jak ja, o czym wiedzą Ci, którzy mnie dobrze znają, nie jestem osobą jakkolwiek artystycznie utalentowaną i raczej sztukę słabo rozumiem, tak przedstawienie po prostu mnie, mówiąc kolokwialnie, rozwaliło! Powaliło na kolana, rozłożyło na łopatki i zostawiło piękne wspomnienia! Byłam dogłębnie oczarowana pięknym tańcem, wspaniałymi dekoracjami i tą cała spójnością fabuły, muzyki, ach i och! W życiu nie byłam tutaj w teatrze, w całym życiu na balecie i wiem, że musi się to zmienić. Nie żebym od razu planowała wyjście raz w miesiącu, ale zdecydowanie będę śledziła repertuar tutejszego teatru i obiecuję sobie, że jeszcze się wybiorę. Poza tym, że dla mnie - dorosłej osoby - było to naprawdę piękne przedstawienie, to i masa dzieci obecnych na sali zdawała się nie nudzić ani chwili. Cały bowiem występ przeplatał w sobie wiele śmiesznych momentów, które raz po raz rozbawiały najmłodszych widzów. Majstersztyk mówię Wam, z przepiękną muzyką Czajkowskiego!

Zanim skończyłam wpis weekend niemal dobiegł końca, jutro sama jadę do pracy, bo Wiatrak poleciał/pojechał do Sheffield na wieczór z Sylwestrem Stallone. Odwiózł się na dziś rano lotnisko, ja wróciłam autem z powrotem i czeka mnie samotna noc, czego szczerze nie lubię. Tęsknie już za mężem baaaaardzo, ale mam nadzieję, że wyjazd mu się wspaniale uda. Tak jeszcze dodam, że lotnisko w tym naszym Inverness to naprawdę fajna sprawa. Fakt faktem, że w niedzielę tak wcześnie rano nie ma praktycznie żadnego ruchu na drogach, więc z centrum, gdzie mieszkamy, droga zajmuje 20 minut! Szkoda naprawdę, że nie latają stąd samoloty choćby do Niemiec, bo ułatwiłoby nam to życie bardzo. Zawsze jest ten Londyn, ale jednak koszt biletu do Londynu i stamtąd do Polski już mały nie jest, a czas ten sam, co podróż do Edynburga i stamtąd do Polski. Więc jedynie w ramach Wielkiej Brytanii oraz ewentualnie do Amsterdamu możemy latać całkiem fajnie i w miarę tanio.

A już za chwilę oddam się przyjemności picia kawy i jedzenia sernika, na samą myśl moje ślinianki pracują wzmożenie;) Dobrej niedzieli wszystkim i oby poniedziałek nie dawał okazji do narzekania!

Teresa