niedziela, 21 lutego 2016

Blogowy Sabbatical dobiegł końca - wracam na dobre!

22 lutego zeszłego roku umieściłam tutaj swój ostatni wpis - dziś mamy 21 lutego - zatem minął okrągły rok i najwyższa pora, by wrócić. Zabierałam się do tego od jakiegoś czasu - może miesiąca, może nieco krócej i doszłam do wniosku, że trochę mi szkoda zaprzepaścić tych pięciu lat, plus w tak zwanym międzyczasie nazbierało się mnóstwo myśli, trochę się zmieniło, nieco ja się zmieniłam - pora więc znowu na bieżąco 'wylewać' przemyślenia i pomysły na życie tutaj. 
Z racji tego, że tak wiele się ostatnio działo, a miniony rok był mieszanką (wybuchową) smutków i radości, przynosił na zmianę wieści okropnie bolesne i te dające moce napędowe do działania, to i wiele było tych wieczorów i weekendów na kanapie, kiedy szukaliśmy z Mężem Najlepszym odpowiedzi na te wszystkie kosmiczne pytania z serii: jak żyć? Odpowiedzi jeszcze nie znamy, wciąż szukamy, ale każdy z tych momentów zatrzymania, pozornego marnowania czasu na kanapie, pod kocem, z miętową herbatą w kubku pod ręką obfitował w pomniejsze sukcesy i na razie wiemy, gdzie chcemy być za rok: osobiście, rodzinnie, mieszkaniowo, zdrowotnie i oszczędnościowo. Ja wiem, czego mi najbardziej w życiu brakuje i odliczam dni do momentu, kiedy pojawi się zielone światło, by w końcu to marzenie się spełniło - czuję, że to oczekiwanie jest tego cholernie warte! 
Mam kilka pomysłów na to, co będzie od nowa wypełniało treścią tego bloga i na czym chcę skupić się najbardziej. Założenia na najbliższych kilka miesięcy mamy, będzie dużo do ogarnięcia, wiele nauki, zdobywania nowych doświadczeń i czerpania z tego maksymalnej radości i przyjemności przy jednoczesnym 'nie dać się zwariować zanadto' i nie przegiąć w żadną stronę - czy się uda, to się okaże. Za niedługo pierwsza próba - odbierzemy klucze do własnego domu, w którym będzie kilka rzeczy do zrobienia, mamy wiele pomysłów, dużo założeń i będziemy mogli przekonać się na własnej skórze, czy można wiele rzeczy zrobić samemu taniej. Ekscytacja jest ogromna, weekendowe wizyty dewelopmentu atmosferę podgrzewają i przy dobrych wiatrach za miesiąc powinniśmy dostać klucze! Logistyka mnie nieco przeraża, ale czuję, że to będzie nasze miejsce - kuchnia naprawdę będzie sercem domu, będzie wystarczająco czysto i cholernie szczęśliwie! Mam nadzieję wkrótce zdać obszerniejszą relację z postępu i wrócić tu na dobre z dobrymi wieściami. 
Jak na pierwszy raz po takiej przerwie to i tak wystarczy - człowiek musi sobie przypomnieć, co to znaczy mieć bloga. Fajnie być z powrotem!

niedziela, 22 lutego 2015

Jak żyć po trylogii o boskim Christianie Grey'u?

Dobra, nie będę ściemniała: książki wciągnęły mnie bez reszty, bardzo mi się podobały, myślałam przy ich czytaniu dużo, film mnie rozczarował totalnie!

Ale od początku. Kiedy fala popularności Christiana Grey'a przetaczała się przez Polskę oraz Wielką Brytanię gardziłam nim szczerze, nie podobało mi się, kiedy znajome i ich znajome na fejsie się ekscytowały przerabianymi właśnie tomami o boskim Christianie i uważałam, że to było bardzo płytkie. Wszystko bowiem toczyło się wokół seksu - jeszcze wtedy nie miałam pojęcia jakiego! Grey mnie totalnie nie ruszył i nawet bym rzekła, że mi zwisał nisko. Wszystko jednak zmieniło się, gdy koleżanka zaproponowała mi pójście z nią do kina na seans. Myślę sobie: osiem i pół funta, kameralne kino, dobre towarzystwo - niech stracę, o ile w ogóle. I taka refleksja, ze siara iść do kina na ekranizację czegoś, czego się nie zna zupełnie, bez swojego wyobrażenia o scenografii, aktorach i całym tym 'zapleczu'. Czasu miałam jednak niezbyt dużo na wchłonięcie książki, a przynajmniej tak mi się zdawało, ale się pocieszałam, że jakby co zmęczę choć jeden tom w tydzień, a że film jest na podstawie pierwszej części, może więc będzie git. Mąż nie chcąc płacić za książkę wątpliwej jakości znalazł mi na 'kundla' wersję za darmo i tak oto zaczęła się moja ośmiodniowa przygoda z Panem Greyem. Trwała tylko osiem dni - na trzy tomy! Sama nie mogłam w to uwierzyć! Chyba nigdy książka aż tak mnie nie wciągnęła! Ale to nie sceny ich perwersyjnego seksu mnie tak przy niej trzymały, ale ta wielka chęć, by ujrzeć Christiana przemienionego! Może ja go nadinterpretowałam, może poszłam za daleko w szukaniu w tej książce wartości, ale je znalazłam! Mało tego, raz nawet zapłakałam nad ich losem! I to tak szczerze, kiedy Pan Szary przyznał, że jego przeszłe życie było złe, że nigdy nie kochał naprawdę i że wspaniała, skromna Ana je odmieniła i że czuł się z nią szczęśliwy.

A wracając do perwersji, której i ja na początku nie mogłam znieść i mnie krępowała, to prawda jest taka, że nasze łóżko to nasza sprawa i tak długo, jak obie strony DOBROWOLNIE (bez jakiegokolwiek przymusu, co trzeba podkreślić grubą linią) się zgadzają na korzystanie z gadżetów, tak długo, aż nie dzieje się nikomu krzywda, to jak dla nie nie ma o czym mówić. Cały ten początkowy 'układ', w jaki mieli wejść był chory i to bez dwóch zdań, ale przecież szybko się z niego wycofał. Jak dla mnie dziś ludzie, z pozoru normalni, mają bardziej popieprzone relacje w związkach, aniżeli Ana z Christianem. A on ją przynajmniej naprawdę kochał i ja to czułam w tej książce... Być może to moja wielka chęć ukręcenia bata z gówna i wielka wiara w ludzi, ale kiedy czytałam książki, to moim największym marzeniem było nie znowu czytać o ich uniesieniach w sypialni, ale zobaczyć Grey'a jako kochającego mężczyznę, który rozprawił się ze swoją przeszłością i polubił siebie - chyba się udało;)

Wiem, wiem, książka nie jest wcale ambitna, ale raz na jakiś czas można spędzić tydzień na czytaniu czegoś, co nas przenosi do trochę innego świata, poniekąd odmóżdża, co nie do końca u mnie miało zastosowanie, ale nie była to dla mnie udręka psychiczna i ciężka do strawienia powieść. Dużo bardzo myślałam nad tym, czy rzeczywiście oddaje choć w małym stopniu zarys dzisiejszych relacji międzyludzkich, czym są granice naszej własnej seksualności i jak je definiować, co z komunikacją naszych potrzeb i pragnień w relacji (do epizodu bicia pasem mogło wcale nie dojść, albo mógł zostać urwany w trakcie...). I doszłam do wniosku, że to wszystko jest nieźle popieprzone - jak w książce, tylko w nieco innym wymiarze, bo jeszcze do tego wszystkiego okraszone smutną biedą... Kobiety nawet dziś pozwalają się bić i to tak, że żadna strona nie czerpie z tego przyjemności, poświęcają się w łóżku, bo facet ma potrzeby, tkwią w związkach z przyzwyczajenia, a do tego jeszcze nie mają szansy na luksusowe życie. Lipa na maksa i nie dziwię się, że im się trylogia podoba - zabiera je do lepszego, aczkolwiek równie popieprzonego, świata. 
Do kina bym drugi raz nie poszła, chyba najgorzej zekranizowana książka. Dzięki Dakocie i Jamiemu dałabym 3/10 i więcej nie chcę oglądać! Akuratnie w tym przypadku ekranizacja tylko pierwszej części to totalny niewypał, lepiej pozostawić resztę swojemu wyobrażeniu.

Teresa



niedziela, 25 stycznia 2015

Weekend, weekend, weekend!

Właśnie minął mi trzeci (!!!) tydzień w pracy i nastał trzeci wolny, następujący po każdym z nich, weekend. I choć przez cztery miesiące, wliczając wakacje, miałam wolnego czasu w bród, choć dni zlewały się ze sobą i czasami czułam, jakby weekend trwał non-stop, teraz naprawdę odczuwam kojącą moc tych dwóch dni wolnego i oba spędzam relaksując się po prostu. Piątek jest zawsze paradokslanie lekko ciężki, bo począwszy od wstania najpóźniej o 7, padam skonana po 23 - po 8 lub 9 godzinach w pracy (jak odpracowuję angielski, to pracuję więcej), po sprzątaniu domu i po stercie wyprasowanych rzeczy. Ale funduję sobie na zakończenie kąpiel z bąbelkami, która zawsze jest takim cudnym akcentem, wspaniałym uwieńczeniem mijającego tygodnia! Lubię to, naprawdę!

Wracając do pracy, to przyznam szczerze, że podoba mi się bardzo i tak bardzo mi się marzy, by zostać tam na dłużej. Dopuszczam inny departament, ale praca od poniedziałku do piątku, w ludzkich godzinach, dla porządnej firmy jest po prostu piękna! Naprawdę! Mimo, że jestem zatrudniona przez agencję, to traktują mnie bardzo w porządku - mogę chodzić na angielski i odrabiać godziny, mogę pracować w godzinach między 8 a 18, pić kawę przy biurku i w końcu nie muszę nosić uniformu żadnego. Jest ok i liczę bardzo na to, że mnie choć na kilka miesięcy będą potrzebowali. Żebyśmy dom zdążyli kupić przynajmniej, bo po tym będzie już mniejsze ciśnienie. Planujemy wkrótce wybrać się do doradcy kredytowego, żeby pomógł nam ocenić, w jakim przedziale możemy szukać nieruchomości i zaczniemy działać. Ja już nawet znalazłam jeden fajny dom, z trzema sypialniami, garażem, małym ogrodem, ale póki co nie napalam się zbytnio, bo wszystkie procedury potrwają jeszcze kilka dobrych tygodni i może się okazać, że już nie będzie go w ofercie. Więc na razie zachowawczo przeglądam oferty i zobaczymy, co się wydarzy.

Przyznam szczerze, że wizja wzięcia drugiego kredytu mnie nieco przeraża (ale tylko nieco), zwłaszcza w kontekście kursu fanka szwajcarskiego w ostatnim czasie, ale nie planujemy wyprowadzać się nigdzie przez najbliższych kilka lat więc nie ma też sensu płacić za wynajem. Druga kwestia jest taka, że kredyt bierzemy w walucie, w jakiej zarabiamy i rynek nieruchomości tutaj jest bardziej cywilizowany, co oznacza, że można o wiele łatwiej, niż w Polsce sprzedać nawet zadłużoną nieruchomość. Więc staramy się na trzeźwo, porzucając frankowe szaleństwo, myśleć o wadach i zaletach kredytu tutaj i wychodzi na to, że warto wziąć. Idealną sytuacją byłaby taka, że za 25-30 lat mamy kredyt tutaj spłacony, sprzedajemy nieruchomość i zwiewamy;) Na razie chcemy wracać na emeryturę do Polski, ale w sumie wizja starczych lat w Hiszpanii lub Portugalii nie brzmi też źle więc aż tak daleko to my w przyszłość nie wybiegamy i nie zarzekamy się, że tylko Polska.

Korzystając z okazji, że piszę, a pewnie następnym razem już bym nie pamiętała, w mijającym tygodniu byłam w miejscowym teatrze zobaczyć występ pt. "Dziadek do orzechów' w wykonaniu artystów szkockiego baletu. I jak ja, o czym wiedzą Ci, którzy mnie dobrze znają, nie jestem osobą jakkolwiek artystycznie utalentowaną i raczej sztukę słabo rozumiem, tak przedstawienie po prostu mnie, mówiąc kolokwialnie, rozwaliło! Powaliło na kolana, rozłożyło na łopatki i zostawiło piękne wspomnienia! Byłam dogłębnie oczarowana pięknym tańcem, wspaniałymi dekoracjami i tą cała spójnością fabuły, muzyki, ach i och! W życiu nie byłam tutaj w teatrze, w całym życiu na balecie i wiem, że musi się to zmienić. Nie żebym od razu planowała wyjście raz w miesiącu, ale zdecydowanie będę śledziła repertuar tutejszego teatru i obiecuję sobie, że jeszcze się wybiorę. Poza tym, że dla mnie - dorosłej osoby - było to naprawdę piękne przedstawienie, to i masa dzieci obecnych na sali zdawała się nie nudzić ani chwili. Cały bowiem występ przeplatał w sobie wiele śmiesznych momentów, które raz po raz rozbawiały najmłodszych widzów. Majstersztyk mówię Wam, z przepiękną muzyką Czajkowskiego!

Zanim skończyłam wpis weekend niemal dobiegł końca, jutro sama jadę do pracy, bo Wiatrak poleciał/pojechał do Sheffield na wieczór z Sylwestrem Stallone. Odwiózł się na dziś rano lotnisko, ja wróciłam autem z powrotem i czeka mnie samotna noc, czego szczerze nie lubię. Tęsknie już za mężem baaaaardzo, ale mam nadzieję, że wyjazd mu się wspaniale uda. Tak jeszcze dodam, że lotnisko w tym naszym Inverness to naprawdę fajna sprawa. Fakt faktem, że w niedzielę tak wcześnie rano nie ma praktycznie żadnego ruchu na drogach, więc z centrum, gdzie mieszkamy, droga zajmuje 20 minut! Szkoda naprawdę, że nie latają stąd samoloty choćby do Niemiec, bo ułatwiłoby nam to życie bardzo. Zawsze jest ten Londyn, ale jednak koszt biletu do Londynu i stamtąd do Polski już mały nie jest, a czas ten sam, co podróż do Edynburga i stamtąd do Polski. Więc jedynie w ramach Wielkiej Brytanii oraz ewentualnie do Amsterdamu możemy latać całkiem fajnie i w miarę tanio.

A już za chwilę oddam się przyjemności picia kawy i jedzenia sernika, na samą myśl moje ślinianki pracują wzmożenie;) Dobrej niedzieli wszystkim i oby poniedziałek nie dawał okazji do narzekania!

Teresa

piątek, 19 grudnia 2014

Wymarzony prezent

W tym roku marzeń świątecznych jest mało. I są w zasadzie mało materialne. Przede wszystkim, by nie było niepotrzebnych nerwów i bieganiny na ostatnią chwilę po sklepach. By odpocząć od codzienności, posiedzieć we trójkę (Brat Niedźwiedź przychodzi) i poukładać puzzle. By się ten barszcz udał po raz pierwszy samodzielnie i by święta naprawdę cieszyły - nawet, jak skromne, bez góry prezentów. I było jedno wielkie, największe w życiu życzenie do Świętego - praca. 

Obiecałam, że bez względu na wynik interview, podzielę się nim i powiem, co to była w ogóle za praca. Oto się więc dzielę w radości wielkiej, we wzruszeniu ogromnym - dostałam ją!!! Wczoraj do mnie zadzwoniła pani Ania z agencji z radosną wiadomością, że oto 5 stycznia zaczynam pracę jako Accounts Payable Assistant w NHSie (upraszczając: asystent w dziale księgowości zajmującym się zobowiązaniami NHSu wobec dostawców wszelkich dóbr i usług, a NHS to taki nasz NFZ) więc po prostu szaleję z radości, bo w końcu zdobędę jakieś doświadczenie biurowe i będzie to cenna pozycja w moim CV! Praca jest tymczasowa, ale nie określony jest termin jej zakończenia - może potrwać do kilkudziesięciu tygodni, poniedziałek - piątek, 9-17! I w dodatku tak blisko Wiatraka pracy, że znowu  będziemy mogli razem dojeżdżać! Ten telefon wczoraj był spełnieniem moich świąteczno - noworocznych marzeń, nie mogłam prosić o więcej. Ona to chyba słyszała w moim głosie;)

W tej radości wielkiej zauważyłam też jedną rzecz - tym razem nowe obowiązki, nowe środowisko mnie nie paraliżują, jestem za to szalenie podekscytowana i ciekawa, co będę robiła, jak będzie wyglądało moje stanowisko pracy, z jakimi ludźmi będę pracowała. Oby tylko taki stan mi się utrzymał do tego 5 stycznia;)
Jest jeszcze coś, co sobie wczoraj uświadomiłam - po raz PIERWSZY w życiu nie będę musiała nosić żadnego uniformu! W końcu normalne, swoje ubrania! To może być najcięższe do ogarnięcia z moją ograniczoną szafą, mały shopping nas będzie czekał więc przed końcem roku - to pewne jak 2x2;) No bo jak to, żeby biurwa chodziła tydzień do pracy w tym samym?!;)

Ducha świąt czuć w naszym domu od wtorku kiedy to postanowiłam z nadmiaru energii po interview upiec pierwsze pierniczki. Pierwsze, ale zarazem i ostatnie, bo napiekłam tyle, że spokojnie wystarczy - i dla nas i dla naszych znajomych, z którymi to mamy zamiar wraz z życzeniami świątecznymi wybrać się w trakcie weekendu. Jutro mam nadzieję uda nam się pojechać do Morrisona po buraki na barszcz i pozostałe warzywa i pójdą w ruch pierogi, może nawet krokiety i dopiero będzie pachniało grzybami, kapustą! Mam nadzieję, że uda mi się wszystko zrobić do wtorku i wtedy tylko w środę smażenie krokietów, gotowanie uszek, doprawianie barszczu, sałatka, ryba po grecku, kluski z makiem i już:) Wygląda na to, że prościzna, ale coś czuję, że może być 'hardkor' bo wszystko pierwszy raz będę robiła! Ale z wielką ochotą za to, bez przymusu, bez stresu - co i jak będzie, to i tak będzie. Muszę tylko jeszcze poszukać jakiegoś małego upominku dla Brata, coby nie było mu smutno, że nic nie dostał.

Na zachętę dla tych, którym się nie chce, trochę świątecznego nastroju prosto od Wiatrowskich! Będę relacjonowała przygotowania potraw na bieżąco! Udanego weekendu wszystkim tym, którzy nie pracują! A tym, którzy pracują: święta blisko!;)

Teresa



niedziela, 7 grudnia 2014

Słowo na niedzielę

Już chyba z milion razy tutaj mówiłam, jak kocham niedziele, kiedy nie trzeba się rano spinać, wstawać pośpiesznie i kiedy wszystko toczy się swoim rytmem. Ja wstaję o 10, bo poszłam spać koło drugiej, Wiatrak dzwoni do mnie o 11.30 bo nie słyszę, jak się drze z góry, że mam go zabrać z łóżka (nie pytam nawet o której poszedł spać, ale jego Jaskinia sygnalizuje, że późno bardziej ode mnie), każdy je śniadanie z lekkim przesunięciem, ale jest cudnie błogo. Dopiero kawę udaje nam się wypić razem. KOCHAM takie dni!

Dziś w międzyczasie tej porannej krzątaniny przeczytałam 'u' Wysokich Obcasów przepiękny artykuł o 65 letnim mężczyźnie, który stworzył wspaniały, choć może nie doskonały, dom dla dwójki swoich dzieci i trójki nie swoich. Artykuł niby jak wszystkie inne w tym przedświątecznym okresie, trochę reklamujący Szlachetną Paczkę (ale bardzo subtelnie, jako cudną ideę), trochę o trudach codzienności rodziny wielodzietnej, ale totalnie inny. Piękny, o pięknym człowieku, takim mądrym, że części rodziców powinno być nieswojo, że domem nazywają mury i wszystkie wygody, jakie w nich mają. Jak opowiadałam Wiatrakowi żywo przejęta, co mnie tak zajmowało przez tych kilka minut, to się niesamowicie wzruszyłam i łzy popłynęły mi po policzkach. O takich ludziach i takich akcjach, jak Szlachetna Paczka chcę czytać na fejsie i długo po nich jeszcze o tym wszystkim myśleć. I jutro wciąż pamiętać, nawet za rok mieć je w sercu!
Wkleję linka, może kogoś jeszcze pan Grzegorz poruszy i nieświadomie zawstydzi, i może skłoni do refleksji nad tym, co ważne. Mimo, że nieco przydługo, to warto tych kilka minut poświęcić na lekturę - dla niektórych może zamiast mszy w kościele. Bo dziś jeszcze dobitniej uświadomiłam sobie, że nie trzeba podążać za tłumem w niedziele, by: wierzyć - w dobro tego świata, w ludzi; modlić się: o więcej ludzi dobrej woli, lepszą przyszłość dla tych, co ich los nie szczędzi; przeżywać: cud ludzkiej miłości do bliźniego; i policzyć się samemu ze swoich grzechów.
Zresztą przeczytajcie sami:

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,98083,17071731,Nasz_tlumek__O_tym_jak_Grzegorz_zostal_cala_rodzina.html?utm_source=facebook.com&utm_medium=SM&utm_campaign=FB_wysokieobcasy

W razie czego zapisuję artykuł także w Wordzie, na wypadek gdyby link kiedyś był nieaktywny. I na pewno jeszcze do niego wrócę.

A tak z rzeczy nowszych, to w mijającym tygodniu zarejestrowałam się w kolejnej agencji pracy i dwa dni później zadzwonili, że 16 grudnia mam interview, raczej nieformalne, ale chcą mnie 'obejrzeć'! A że jest to praca, jakiej aktualnie szukam, to wsparcie myślowe bardzo wskazane! Szczegóły zdradzę już po - bez względu na wynik rekrutacji, obiecuję!

Poza szarą (ze względu na kolor nieba i panującą aurę u nas) codziennością, powoli się nastawiam na święta. Pierwsze takie, które sami 'od A do Z' będziemy przygotowywali więc szukam przepisów, a w przyszły weekend idziemy na zakupy ostateczne. W tym roku zupełnie bez fanaberii, bez zbędnych wydatków, bo jednak da się odczuć brak jednej wypłaty w budżecie. Więc kupujemy sobie jeden, wspólny prezent i będzie to urządzenie wielofunkcyjne z mikserem, malakserem, szatkownicą i z czasem dokupimy również urządzenie do mielenia! Takie 4w1. Z tej okazji każde z nam zamieniło swoje punkty z programu lojalnościowego O2 na vouchery Amazonu i mamy 40 funtów w kuponach więc samo urządzenie już tak drogo nie wyjdzie, a na pewno będzie bardzo funkcjonalne w naszej kuchni.

Ja tymczasem pędzę do garów, bo ziemniaki się gotują, marchewka się dusi i kotleciory czekają na swoją kolej! Pyszny niedzielny obiad o godzinie 17.30;) Ale mąż chyba nie narzeka;)

Do następnego!
Teresa

piątek, 21 listopada 2014

Myśli krążące część pierwsza

Mój Mąż mnie już publicznie napomniał, że miał być kolejny post zaraz po tym poprzednim, a tu ani widu, ani słychu. Rację mu przyznaję, ale też przyznaję, że dużo różnych myśli ostatnio krąży w mojej głowie - absolutnie nie w kontekście wymyślania sobie problemów z racji nadmiaru wolnego czasu, ale jak człowiek więcej bywa, czyta, ogląda, to i więcej pojawia się przemyśleń. A do tego pojawia się też zagwozdka, czy zawsze wszystkie opinie, irytacje, troski, czy radości muszą być upubliczniane? Albo jeszcze inaczej: czy zawsze warto wbijać przysłowiowy kij w mrowisko i wdawać się w ideologiczne dyskusje. Chyba obczyzna mnie rozmiękcza trochę, bo czasem nawet gdy się z czymś nie zgadzam, to milczę, wolę zdusić w sobie. Swoje zdanie mam i potrafię wyrazić, ale wiecie, że po prostu 'nie chce mi się' nieraz dyskutować? Że momentami Facebook i wymiany zdań tam na pół monitora mnie męczą i mam ochotę wypisać się z niego? Ale to, co chyba uwiera najmocniej związane jest z korzeniami, z Polską i o tym głównie miało być, niechaj więc i będzie.

Byłam ostatnio w Polandii, nieco spontanicznie, bez ogłaszania wszem i wobec, bo chciałam, żeby ten czas był nieco spokojniejszy, a przede wszystkim bardzo chciałam zobaczyć się z Dorotką. Było, jak sobie założyłam, wróciłam i... cieszyłam się na powrót okropnie! To, co widuję na fejsie jest odzwierciedleniem nastroju panującego w Polsce... Marazm, brak życzliwości wobec siebie, chamstwo na drogach, brak wsparcia społecznego dla innowacji, inności i odmienności... Te spiski wietrzone wszędzie i afera za aferą...  Ot, taka smutna polska rzeczywistość, od której strasznie się już odzwyczaiłam i która mnie tak bardzo gdzieś tam boli.
Gdybym została w Polsce to bym się chyba do jakiejś organizacji zajmującej się łamaniem praw człowieka zaciągnęła, albo feministycznej jakiejś, albo diabli wiedzą gdzie jeszcze, bo by mnie roznosiło na ten stan rzeczy i umysłów! Nie chcę absolutnie obrażać niczyich uczuć religijnych, ale naprawdę, według mnie, przegięciem jest ta klauzula sumienia lekarzy, poświęcanie wszystkich nowo otwieranych budynków, autostrad przez biskupów i wtrącanie się księży do każdej dziedziny życia. Czy ludzie wierzący nie mogliby po prostu chodzić sobie do kościoła wg potrzeb? Czy lekcje religii nie mogłyby odbywać się w salce katechetycznej przy kościele i chętni by mogli brać w nich udział wg potrzeby? 
A PAŃSTWO w tym czasie mogło by się zająć poprawą bytu swoich obywateli. Wziąć się za te wszystkie umowy śmieciowe, za dostęp do opieki medycznej i egzekwowanie wypełniania obowiązków przez lekarzy, za płace minimalne, które przy dwóch pracujących osobach nie gwarantują godnego życia, skazują na rezygnację ze swoich pragnień, zachcianek, czy czasem wręcz potrzeb. Dlaczego ludzie o to nie walczą? Dlaczego państwo się o to nie troszczy? Mam wrażenie, że każdy nowy prezydent ma w dupie losy narodu, martwi się tylko o swoją kadencję i by tyle o ile spełnić wyborcze obietnice, a nie buduje wspólnego planu z rządem do realizacji na kolejnych 20-30 lat... 

Wiem, my zdecydowaliśmy się 4 lata temu wyjechać i w sumie nie powinno mnie to ruszać aż tak bardzo, ale w Polsce mieszkają nasi najbliżsi, którzy naprawdę codziennie szarpią się z tym systemem... Walczą o przetrwanie, niektórzy od ponad 3 lat nie mieli więcej, niż 4 dni wolne pod rząd... Inni każdego miesiąca muszą wydawać 600 złotych na niezbędne leki, by móc za jakiś czas zapomnieć o chorobie... To dotyka, wkurza... Od jakiegoś czasu właśnie wracam z tej Polski z takim kacem trochę i pewnie z tego powodu również nie jeździmy już tak często. Coraz bardziej tutaj jest 'w domu', bo w poczuciu bezpieczeństwa, bo stabilnie, bo jakoś spokojniej. A to podstawa dla mnie, zaraz po najlepszym Mężu na świecie;)


Do następnego!
Teresa




środa, 22 października 2014

Come back

Czasu mam teraz więcej, niż kiedykolwiek, bo od 26 sierpnia nie pracuję, złożyłam wypowiedzenie, by móc pojechać na planowane od tak dawna wymarzone wakacje i tak oto jest 22 października, a ja tej pracy zaczęłam dopiero poszukiwać, bo po drodze tyle się działo, że ho-ho.

Ostatni post był pod koniec czerwca więc niemal cztery miesiące temu! Dużo i nie. Bo aż do wakacji nic szczególnego się nie działo, a ja po prostu nie byłam prawie nigdy sobą pracując na najbardziej chore zmiany w życiu (nawet McDonald's mnie tak nie eksploatował!). O tej pracy trochę chyba pisałam, trochę ją lubiłam, ale system tygodni zaczynających się w piątek i zmian w kompilacji popołudnie-rano-popołudnie-rano i tak to mogło czasem trwać 10 dni z rzędu, jak niefortunnie offy przypadały na początku jednego tygodnia i końcu drugiego, mnie frustrowały. Myślałam, że może bym do ciąży dała radę, ale brak zgody na urlop zdecydował za mnie i tak oto opuściłam hotel. Ale wiecie co? Wszystko w życiu dzieje się po coś, a co za różnica, czy urodzę mając 31 czy 32 lata? No żadna poza tym, że już jestem gotowa psychicznie (albo tak mi się zdaje).

Więc praca idzie w odstawkę, małe zapomnienie, ciąża do kwietnia też, a ja Wam chce o wakacjach powiedzieć, bo to one jakoś znacząco zapisały się w naszym życiu ostatnich miesięcy. Powiem tyle: było wspaniale! Przeżyłam tam więcej emocji, niż przez ostatnie 10 lat życia! Tak różnych emocji, w tak krótkim czasie. Kilimandżaro po prostu rozgromiło wszelką konkurencję i poza słabym pierwszym dniem, gdzie nasze śpiwory były przemoczone i plecaki nie lepiej, to było przefantastycznie! Przypomniałam sobie, jak kochałam kiedyś te górskie wędrówki, jaki spokój góry wnosiły zawsze do życia i jak trzeba do tego wrócić! Nie powiem, atak szczytowy był koszmarny, bo po całym dniu wędrówki poszliśmy spać koło 19.30 (chłopaki jeszcze poszli na godzinna aklimatyzację, którą ja odpuściłam bo znam trochę siebie i wiedziałam, że ta godzina więcej snu dla mnie będzie cenniejsza...), obudzono nas o 23.30, wypiliśmy herbatę, zjedliśmy koszmarne herbatniki i o północy rozpoczęliśmy żmudną wędrówkę do... nikąd, bo było ciemno, jak w d*pie i cel trzeba było sobie w głowie wyobrazić i noga za nogą do niego dążyć, co nie jest łatwe... Było ciężko, bo z bazy na 4600 m n.p.m. szliśmy na Uhuru Peak na 5895 m i tak to już bywa, że tego tlenu jest na takiej wysokości mniej i trudno stawia się każdy krok... I tak przez ponad 7 godzin, by o 7.30 dnia 8 września 2014 stanąć na samej górze i wzruszyć się, jak nigdy dotąd w taki sposób... Piękno roztaczające się dookoła było po prostu przytłaczające, ale w takim pozytywnym sensie. Nie potrafię tego opisać było tak pięknie. I to poczucie, że spełnia się jedno z Twoich marzeń, że mimo trudów i koszmarnego zimna wchodzisz na samą górę, choć tak łatwo można się poddać... Bezcenne doznania... Jestem bardzo dumna z nas wszystkich, że cała nasza trójka dała radę, ale z siebie jestem przedumna po prostu! Tyle dni bez prysznica, z toaletami, które na początku powodują bardziej odruch wymiotny przez panujący w nich odór niż chęć zrobienia siku, w jednych spodniach, które nie miały sobie równych, w turystycznych namiotach, spod których czasem trzeba było wydłubywać kamienie, bo ciężko by było pójść spać, w śpiworach, z jedną miską ciepłej wody dziennie do umycia... Przeżyłam to wszystko!!! I powiem więcej - zrobiłabym to jeszcze raz! Wielkie ukłony w stronę chłopaków, bo musieli znosić czasem moje marudzenie, ale mam nadzieję, że oddawane im pod koniec wyjazdu porcje mięsa wynagrodziły im te trudy;) A tak serio, to w takich sytuacjach najbardziej możemy się poznać i ja bym z nimi na koniec świata mogła pójść - nie żebym tego nie podejrzewała wcześniej, ale teraz to już mur-beton!:) Cudnie było, co tu dużo mówić.

Oczywiście po Kilimandżaro jeździliśmy przez 4 dni po stepach i sawannach i tropiliśmy dzikie zwierzęta. Poza tym, że momentami było gorąco do granic możliwości w samochodzie, to było w dechę! Zoo to w ogóle pikuś! Te wszystkie szalone zebry, strusie, bawoły, słodkie słonie, no i moje numer jeden lwy w swoim naturalnym środowisku to po prostu inna bajka, niż to, co znałam do tej pory. Ja po tym safari już rozumiem, dlaczego lwy są królami dżungli! Każdy ich ruch, ta duma, majestatyczność i szyk po prostu onieśmielają. To były jedyne zwierzęta, na które patrzyłam z podziwem od pierwszego spotkania do ostatniego i za każdym razem wzdychałam, jakie cudowne są.
Podczas safari mieliśmy też 'error' w postaci myszy w namiocie i trzeba było ewakuować całą jego zawartość, by złapać jakże zwinną myszkę przy świetle latarki, ale moi herosi dali radę, a ja w panice siedziałam na karimacie i płakać mi się chciało, bo nienawidzę tych stworzeń, tak samo, jak szczurów i pająków, i jaszczurek, i gołębi, i pewnie jeszcze innych, których teraz nie pamiętam. Ale i to przeżyłam.

A później to już tylko rajskie plaże Zanzibaru, w zacisznej wiosce Jambiani, w ogóle nie oblężonej przez turystów. O tym napiszę kiedyś chyba osobnego posta, coby tego nie czynić nieco przydługim (choć i tak już pewnie jest). Eh, co ja Wam będę opowiadała, magicznie było, choć bez grama ciepłej wody w domku:) Poza kilkoma razami nie stanowiło to problemu, ot kolejna atrakcja, choć przy następnej tam wizycie będziemy się upewniali, czy mają ciepłą wodę w hotelu/ośrodku, bo to, że tam wrócimy jest pewne na 100% - ja po prostu się zakochałam w tym miejscu i zapowiedziałam już, że ja tam wracam - tylko jeszcze nie wiem kiedy.

Reasumując, to mimo, iż kasa wydana na wakacje mogłaby posłużyć, jako depozyt domu, to absolutnie nigdy nie powiem, że żałuję, że wydaliśmy ją w ten sposób - wszystko można odłożyć na później, ale marzeń nie warto. Dom nie ucieknie, w ciążę mam nadzieję zajść za pół roku, a tych wspomnień nikt nam nie odbierze! To, co zobaczyliśmy, przeżyliśmy tam i jakich wspaniałych ludzi spotkaliśmy zostanie z nami zawsze. I fajne jest to, że chce się więcej i więcej, i więcej! Mamy kolejny projekt w głowie, rodzą się kolejne marzenia i teraz tylko znaleźć pracę i zabierać się do realizacji! Mam już też temat kolejnego posta - wyciąg z rozmów z mężem w ostatnich dniach, może się uda jutro:)

Tymczasem zbieram się do mycia, bo godzinę temu dostałam sms-a, że jutro o 9 rano mam spotkanie w Job Centre (odpowiedni urzędu pracy) w sprawie zasiłku dla bezrobotnych, o który wczoraj aplikowałam. Ciekawe, czy z zarobkami męża mam szansę na cokolwiek? Może chociaż naukę angielskiego dofinansują?;) Z głodu nie umieramy, ale przyznam szczerze, że po trzech latach nieustannej pracy fajnie byłoby jakieś wsparcie od rządu dostać, jutro się okaże.

Dobrej nocy!
Teresa