piątek, 19 grudnia 2014

Wymarzony prezent

W tym roku marzeń świątecznych jest mało. I są w zasadzie mało materialne. Przede wszystkim, by nie było niepotrzebnych nerwów i bieganiny na ostatnią chwilę po sklepach. By odpocząć od codzienności, posiedzieć we trójkę (Brat Niedźwiedź przychodzi) i poukładać puzzle. By się ten barszcz udał po raz pierwszy samodzielnie i by święta naprawdę cieszyły - nawet, jak skromne, bez góry prezentów. I było jedno wielkie, największe w życiu życzenie do Świętego - praca. 

Obiecałam, że bez względu na wynik interview, podzielę się nim i powiem, co to była w ogóle za praca. Oto się więc dzielę w radości wielkiej, we wzruszeniu ogromnym - dostałam ją!!! Wczoraj do mnie zadzwoniła pani Ania z agencji z radosną wiadomością, że oto 5 stycznia zaczynam pracę jako Accounts Payable Assistant w NHSie (upraszczając: asystent w dziale księgowości zajmującym się zobowiązaniami NHSu wobec dostawców wszelkich dóbr i usług, a NHS to taki nasz NFZ) więc po prostu szaleję z radości, bo w końcu zdobędę jakieś doświadczenie biurowe i będzie to cenna pozycja w moim CV! Praca jest tymczasowa, ale nie określony jest termin jej zakończenia - może potrwać do kilkudziesięciu tygodni, poniedziałek - piątek, 9-17! I w dodatku tak blisko Wiatraka pracy, że znowu  będziemy mogli razem dojeżdżać! Ten telefon wczoraj był spełnieniem moich świąteczno - noworocznych marzeń, nie mogłam prosić o więcej. Ona to chyba słyszała w moim głosie;)

W tej radości wielkiej zauważyłam też jedną rzecz - tym razem nowe obowiązki, nowe środowisko mnie nie paraliżują, jestem za to szalenie podekscytowana i ciekawa, co będę robiła, jak będzie wyglądało moje stanowisko pracy, z jakimi ludźmi będę pracowała. Oby tylko taki stan mi się utrzymał do tego 5 stycznia;)
Jest jeszcze coś, co sobie wczoraj uświadomiłam - po raz PIERWSZY w życiu nie będę musiała nosić żadnego uniformu! W końcu normalne, swoje ubrania! To może być najcięższe do ogarnięcia z moją ograniczoną szafą, mały shopping nas będzie czekał więc przed końcem roku - to pewne jak 2x2;) No bo jak to, żeby biurwa chodziła tydzień do pracy w tym samym?!;)

Ducha świąt czuć w naszym domu od wtorku kiedy to postanowiłam z nadmiaru energii po interview upiec pierwsze pierniczki. Pierwsze, ale zarazem i ostatnie, bo napiekłam tyle, że spokojnie wystarczy - i dla nas i dla naszych znajomych, z którymi to mamy zamiar wraz z życzeniami świątecznymi wybrać się w trakcie weekendu. Jutro mam nadzieję uda nam się pojechać do Morrisona po buraki na barszcz i pozostałe warzywa i pójdą w ruch pierogi, może nawet krokiety i dopiero będzie pachniało grzybami, kapustą! Mam nadzieję, że uda mi się wszystko zrobić do wtorku i wtedy tylko w środę smażenie krokietów, gotowanie uszek, doprawianie barszczu, sałatka, ryba po grecku, kluski z makiem i już:) Wygląda na to, że prościzna, ale coś czuję, że może być 'hardkor' bo wszystko pierwszy raz będę robiła! Ale z wielką ochotą za to, bez przymusu, bez stresu - co i jak będzie, to i tak będzie. Muszę tylko jeszcze poszukać jakiegoś małego upominku dla Brata, coby nie było mu smutno, że nic nie dostał.

Na zachętę dla tych, którym się nie chce, trochę świątecznego nastroju prosto od Wiatrowskich! Będę relacjonowała przygotowania potraw na bieżąco! Udanego weekendu wszystkim tym, którzy nie pracują! A tym, którzy pracują: święta blisko!;)

Teresa



niedziela, 7 grudnia 2014

Słowo na niedzielę

Już chyba z milion razy tutaj mówiłam, jak kocham niedziele, kiedy nie trzeba się rano spinać, wstawać pośpiesznie i kiedy wszystko toczy się swoim rytmem. Ja wstaję o 10, bo poszłam spać koło drugiej, Wiatrak dzwoni do mnie o 11.30 bo nie słyszę, jak się drze z góry, że mam go zabrać z łóżka (nie pytam nawet o której poszedł spać, ale jego Jaskinia sygnalizuje, że późno bardziej ode mnie), każdy je śniadanie z lekkim przesunięciem, ale jest cudnie błogo. Dopiero kawę udaje nam się wypić razem. KOCHAM takie dni!

Dziś w międzyczasie tej porannej krzątaniny przeczytałam 'u' Wysokich Obcasów przepiękny artykuł o 65 letnim mężczyźnie, który stworzył wspaniały, choć może nie doskonały, dom dla dwójki swoich dzieci i trójki nie swoich. Artykuł niby jak wszystkie inne w tym przedświątecznym okresie, trochę reklamujący Szlachetną Paczkę (ale bardzo subtelnie, jako cudną ideę), trochę o trudach codzienności rodziny wielodzietnej, ale totalnie inny. Piękny, o pięknym człowieku, takim mądrym, że części rodziców powinno być nieswojo, że domem nazywają mury i wszystkie wygody, jakie w nich mają. Jak opowiadałam Wiatrakowi żywo przejęta, co mnie tak zajmowało przez tych kilka minut, to się niesamowicie wzruszyłam i łzy popłynęły mi po policzkach. O takich ludziach i takich akcjach, jak Szlachetna Paczka chcę czytać na fejsie i długo po nich jeszcze o tym wszystkim myśleć. I jutro wciąż pamiętać, nawet za rok mieć je w sercu!
Wkleję linka, może kogoś jeszcze pan Grzegorz poruszy i nieświadomie zawstydzi, i może skłoni do refleksji nad tym, co ważne. Mimo, że nieco przydługo, to warto tych kilka minut poświęcić na lekturę - dla niektórych może zamiast mszy w kościele. Bo dziś jeszcze dobitniej uświadomiłam sobie, że nie trzeba podążać za tłumem w niedziele, by: wierzyć - w dobro tego świata, w ludzi; modlić się: o więcej ludzi dobrej woli, lepszą przyszłość dla tych, co ich los nie szczędzi; przeżywać: cud ludzkiej miłości do bliźniego; i policzyć się samemu ze swoich grzechów.
Zresztą przeczytajcie sami:

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,98083,17071731,Nasz_tlumek__O_tym_jak_Grzegorz_zostal_cala_rodzina.html?utm_source=facebook.com&utm_medium=SM&utm_campaign=FB_wysokieobcasy

W razie czego zapisuję artykuł także w Wordzie, na wypadek gdyby link kiedyś był nieaktywny. I na pewno jeszcze do niego wrócę.

A tak z rzeczy nowszych, to w mijającym tygodniu zarejestrowałam się w kolejnej agencji pracy i dwa dni później zadzwonili, że 16 grudnia mam interview, raczej nieformalne, ale chcą mnie 'obejrzeć'! A że jest to praca, jakiej aktualnie szukam, to wsparcie myślowe bardzo wskazane! Szczegóły zdradzę już po - bez względu na wynik rekrutacji, obiecuję!

Poza szarą (ze względu na kolor nieba i panującą aurę u nas) codziennością, powoli się nastawiam na święta. Pierwsze takie, które sami 'od A do Z' będziemy przygotowywali więc szukam przepisów, a w przyszły weekend idziemy na zakupy ostateczne. W tym roku zupełnie bez fanaberii, bez zbędnych wydatków, bo jednak da się odczuć brak jednej wypłaty w budżecie. Więc kupujemy sobie jeden, wspólny prezent i będzie to urządzenie wielofunkcyjne z mikserem, malakserem, szatkownicą i z czasem dokupimy również urządzenie do mielenia! Takie 4w1. Z tej okazji każde z nam zamieniło swoje punkty z programu lojalnościowego O2 na vouchery Amazonu i mamy 40 funtów w kuponach więc samo urządzenie już tak drogo nie wyjdzie, a na pewno będzie bardzo funkcjonalne w naszej kuchni.

Ja tymczasem pędzę do garów, bo ziemniaki się gotują, marchewka się dusi i kotleciory czekają na swoją kolej! Pyszny niedzielny obiad o godzinie 17.30;) Ale mąż chyba nie narzeka;)

Do następnego!
Teresa

piątek, 21 listopada 2014

Myśli krążące część pierwsza

Mój Mąż mnie już publicznie napomniał, że miał być kolejny post zaraz po tym poprzednim, a tu ani widu, ani słychu. Rację mu przyznaję, ale też przyznaję, że dużo różnych myśli ostatnio krąży w mojej głowie - absolutnie nie w kontekście wymyślania sobie problemów z racji nadmiaru wolnego czasu, ale jak człowiek więcej bywa, czyta, ogląda, to i więcej pojawia się przemyśleń. A do tego pojawia się też zagwozdka, czy zawsze wszystkie opinie, irytacje, troski, czy radości muszą być upubliczniane? Albo jeszcze inaczej: czy zawsze warto wbijać przysłowiowy kij w mrowisko i wdawać się w ideologiczne dyskusje. Chyba obczyzna mnie rozmiękcza trochę, bo czasem nawet gdy się z czymś nie zgadzam, to milczę, wolę zdusić w sobie. Swoje zdanie mam i potrafię wyrazić, ale wiecie, że po prostu 'nie chce mi się' nieraz dyskutować? Że momentami Facebook i wymiany zdań tam na pół monitora mnie męczą i mam ochotę wypisać się z niego? Ale to, co chyba uwiera najmocniej związane jest z korzeniami, z Polską i o tym głównie miało być, niechaj więc i będzie.

Byłam ostatnio w Polandii, nieco spontanicznie, bez ogłaszania wszem i wobec, bo chciałam, żeby ten czas był nieco spokojniejszy, a przede wszystkim bardzo chciałam zobaczyć się z Dorotką. Było, jak sobie założyłam, wróciłam i... cieszyłam się na powrót okropnie! To, co widuję na fejsie jest odzwierciedleniem nastroju panującego w Polsce... Marazm, brak życzliwości wobec siebie, chamstwo na drogach, brak wsparcia społecznego dla innowacji, inności i odmienności... Te spiski wietrzone wszędzie i afera za aferą...  Ot, taka smutna polska rzeczywistość, od której strasznie się już odzwyczaiłam i która mnie tak bardzo gdzieś tam boli.
Gdybym została w Polsce to bym się chyba do jakiejś organizacji zajmującej się łamaniem praw człowieka zaciągnęła, albo feministycznej jakiejś, albo diabli wiedzą gdzie jeszcze, bo by mnie roznosiło na ten stan rzeczy i umysłów! Nie chcę absolutnie obrażać niczyich uczuć religijnych, ale naprawdę, według mnie, przegięciem jest ta klauzula sumienia lekarzy, poświęcanie wszystkich nowo otwieranych budynków, autostrad przez biskupów i wtrącanie się księży do każdej dziedziny życia. Czy ludzie wierzący nie mogliby po prostu chodzić sobie do kościoła wg potrzeb? Czy lekcje religii nie mogłyby odbywać się w salce katechetycznej przy kościele i chętni by mogli brać w nich udział wg potrzeby? 
A PAŃSTWO w tym czasie mogło by się zająć poprawą bytu swoich obywateli. Wziąć się za te wszystkie umowy śmieciowe, za dostęp do opieki medycznej i egzekwowanie wypełniania obowiązków przez lekarzy, za płace minimalne, które przy dwóch pracujących osobach nie gwarantują godnego życia, skazują na rezygnację ze swoich pragnień, zachcianek, czy czasem wręcz potrzeb. Dlaczego ludzie o to nie walczą? Dlaczego państwo się o to nie troszczy? Mam wrażenie, że każdy nowy prezydent ma w dupie losy narodu, martwi się tylko o swoją kadencję i by tyle o ile spełnić wyborcze obietnice, a nie buduje wspólnego planu z rządem do realizacji na kolejnych 20-30 lat... 

Wiem, my zdecydowaliśmy się 4 lata temu wyjechać i w sumie nie powinno mnie to ruszać aż tak bardzo, ale w Polsce mieszkają nasi najbliżsi, którzy naprawdę codziennie szarpią się z tym systemem... Walczą o przetrwanie, niektórzy od ponad 3 lat nie mieli więcej, niż 4 dni wolne pod rząd... Inni każdego miesiąca muszą wydawać 600 złotych na niezbędne leki, by móc za jakiś czas zapomnieć o chorobie... To dotyka, wkurza... Od jakiegoś czasu właśnie wracam z tej Polski z takim kacem trochę i pewnie z tego powodu również nie jeździmy już tak często. Coraz bardziej tutaj jest 'w domu', bo w poczuciu bezpieczeństwa, bo stabilnie, bo jakoś spokojniej. A to podstawa dla mnie, zaraz po najlepszym Mężu na świecie;)


Do następnego!
Teresa




środa, 22 października 2014

Come back

Czasu mam teraz więcej, niż kiedykolwiek, bo od 26 sierpnia nie pracuję, złożyłam wypowiedzenie, by móc pojechać na planowane od tak dawna wymarzone wakacje i tak oto jest 22 października, a ja tej pracy zaczęłam dopiero poszukiwać, bo po drodze tyle się działo, że ho-ho.

Ostatni post był pod koniec czerwca więc niemal cztery miesiące temu! Dużo i nie. Bo aż do wakacji nic szczególnego się nie działo, a ja po prostu nie byłam prawie nigdy sobą pracując na najbardziej chore zmiany w życiu (nawet McDonald's mnie tak nie eksploatował!). O tej pracy trochę chyba pisałam, trochę ją lubiłam, ale system tygodni zaczynających się w piątek i zmian w kompilacji popołudnie-rano-popołudnie-rano i tak to mogło czasem trwać 10 dni z rzędu, jak niefortunnie offy przypadały na początku jednego tygodnia i końcu drugiego, mnie frustrowały. Myślałam, że może bym do ciąży dała radę, ale brak zgody na urlop zdecydował za mnie i tak oto opuściłam hotel. Ale wiecie co? Wszystko w życiu dzieje się po coś, a co za różnica, czy urodzę mając 31 czy 32 lata? No żadna poza tym, że już jestem gotowa psychicznie (albo tak mi się zdaje).

Więc praca idzie w odstawkę, małe zapomnienie, ciąża do kwietnia też, a ja Wam chce o wakacjach powiedzieć, bo to one jakoś znacząco zapisały się w naszym życiu ostatnich miesięcy. Powiem tyle: było wspaniale! Przeżyłam tam więcej emocji, niż przez ostatnie 10 lat życia! Tak różnych emocji, w tak krótkim czasie. Kilimandżaro po prostu rozgromiło wszelką konkurencję i poza słabym pierwszym dniem, gdzie nasze śpiwory były przemoczone i plecaki nie lepiej, to było przefantastycznie! Przypomniałam sobie, jak kochałam kiedyś te górskie wędrówki, jaki spokój góry wnosiły zawsze do życia i jak trzeba do tego wrócić! Nie powiem, atak szczytowy był koszmarny, bo po całym dniu wędrówki poszliśmy spać koło 19.30 (chłopaki jeszcze poszli na godzinna aklimatyzację, którą ja odpuściłam bo znam trochę siebie i wiedziałam, że ta godzina więcej snu dla mnie będzie cenniejsza...), obudzono nas o 23.30, wypiliśmy herbatę, zjedliśmy koszmarne herbatniki i o północy rozpoczęliśmy żmudną wędrówkę do... nikąd, bo było ciemno, jak w d*pie i cel trzeba było sobie w głowie wyobrazić i noga za nogą do niego dążyć, co nie jest łatwe... Było ciężko, bo z bazy na 4600 m n.p.m. szliśmy na Uhuru Peak na 5895 m i tak to już bywa, że tego tlenu jest na takiej wysokości mniej i trudno stawia się każdy krok... I tak przez ponad 7 godzin, by o 7.30 dnia 8 września 2014 stanąć na samej górze i wzruszyć się, jak nigdy dotąd w taki sposób... Piękno roztaczające się dookoła było po prostu przytłaczające, ale w takim pozytywnym sensie. Nie potrafię tego opisać było tak pięknie. I to poczucie, że spełnia się jedno z Twoich marzeń, że mimo trudów i koszmarnego zimna wchodzisz na samą górę, choć tak łatwo można się poddać... Bezcenne doznania... Jestem bardzo dumna z nas wszystkich, że cała nasza trójka dała radę, ale z siebie jestem przedumna po prostu! Tyle dni bez prysznica, z toaletami, które na początku powodują bardziej odruch wymiotny przez panujący w nich odór niż chęć zrobienia siku, w jednych spodniach, które nie miały sobie równych, w turystycznych namiotach, spod których czasem trzeba było wydłubywać kamienie, bo ciężko by było pójść spać, w śpiworach, z jedną miską ciepłej wody dziennie do umycia... Przeżyłam to wszystko!!! I powiem więcej - zrobiłabym to jeszcze raz! Wielkie ukłony w stronę chłopaków, bo musieli znosić czasem moje marudzenie, ale mam nadzieję, że oddawane im pod koniec wyjazdu porcje mięsa wynagrodziły im te trudy;) A tak serio, to w takich sytuacjach najbardziej możemy się poznać i ja bym z nimi na koniec świata mogła pójść - nie żebym tego nie podejrzewała wcześniej, ale teraz to już mur-beton!:) Cudnie było, co tu dużo mówić.

Oczywiście po Kilimandżaro jeździliśmy przez 4 dni po stepach i sawannach i tropiliśmy dzikie zwierzęta. Poza tym, że momentami było gorąco do granic możliwości w samochodzie, to było w dechę! Zoo to w ogóle pikuś! Te wszystkie szalone zebry, strusie, bawoły, słodkie słonie, no i moje numer jeden lwy w swoim naturalnym środowisku to po prostu inna bajka, niż to, co znałam do tej pory. Ja po tym safari już rozumiem, dlaczego lwy są królami dżungli! Każdy ich ruch, ta duma, majestatyczność i szyk po prostu onieśmielają. To były jedyne zwierzęta, na które patrzyłam z podziwem od pierwszego spotkania do ostatniego i za każdym razem wzdychałam, jakie cudowne są.
Podczas safari mieliśmy też 'error' w postaci myszy w namiocie i trzeba było ewakuować całą jego zawartość, by złapać jakże zwinną myszkę przy świetle latarki, ale moi herosi dali radę, a ja w panice siedziałam na karimacie i płakać mi się chciało, bo nienawidzę tych stworzeń, tak samo, jak szczurów i pająków, i jaszczurek, i gołębi, i pewnie jeszcze innych, których teraz nie pamiętam. Ale i to przeżyłam.

A później to już tylko rajskie plaże Zanzibaru, w zacisznej wiosce Jambiani, w ogóle nie oblężonej przez turystów. O tym napiszę kiedyś chyba osobnego posta, coby tego nie czynić nieco przydługim (choć i tak już pewnie jest). Eh, co ja Wam będę opowiadała, magicznie było, choć bez grama ciepłej wody w domku:) Poza kilkoma razami nie stanowiło to problemu, ot kolejna atrakcja, choć przy następnej tam wizycie będziemy się upewniali, czy mają ciepłą wodę w hotelu/ośrodku, bo to, że tam wrócimy jest pewne na 100% - ja po prostu się zakochałam w tym miejscu i zapowiedziałam już, że ja tam wracam - tylko jeszcze nie wiem kiedy.

Reasumując, to mimo, iż kasa wydana na wakacje mogłaby posłużyć, jako depozyt domu, to absolutnie nigdy nie powiem, że żałuję, że wydaliśmy ją w ten sposób - wszystko można odłożyć na później, ale marzeń nie warto. Dom nie ucieknie, w ciążę mam nadzieję zajść za pół roku, a tych wspomnień nikt nam nie odbierze! To, co zobaczyliśmy, przeżyliśmy tam i jakich wspaniałych ludzi spotkaliśmy zostanie z nami zawsze. I fajne jest to, że chce się więcej i więcej, i więcej! Mamy kolejny projekt w głowie, rodzą się kolejne marzenia i teraz tylko znaleźć pracę i zabierać się do realizacji! Mam już też temat kolejnego posta - wyciąg z rozmów z mężem w ostatnich dniach, może się uda jutro:)

Tymczasem zbieram się do mycia, bo godzinę temu dostałam sms-a, że jutro o 9 rano mam spotkanie w Job Centre (odpowiedni urzędu pracy) w sprawie zasiłku dla bezrobotnych, o który wczoraj aplikowałam. Ciekawe, czy z zarobkami męża mam szansę na cokolwiek? Może chociaż naukę angielskiego dofinansują?;) Z głodu nie umieramy, ale przyznam szczerze, że po trzech latach nieustannej pracy fajnie byłoby jakieś wsparcie od rządu dostać, jutro się okaże.

Dobrej nocy!
Teresa

niedziela, 29 czerwca 2014

O tym, jak męża w domu nie ma i jak się Polska udała

Dziś na całe szczęście spędzam ostatnie chwile w samotności, bo już jutro późnym wieczorem przylatuje z powrotem mój mąż. Brakowało mi go bardzo zwłaszcza w dwa wieczory, z czego dziś jest drugi, a całą resztę przepracowałam na popołudnia więc tragicznie nie było, ale dziwnie wiedzieć, że nie dołączy w którymś tam momencie do łóżka (jego nowa pasja majsterkowa kładzie go do łóżka ostatnimi czasy o pogańskich porach...). Ale już jutro będę go miała z powrotem (także do zabijania pająków-gigantów, jaki mi się w samotności przydarzył, że aż musiałam zakładać buta bo bałam się ufajdania kapcia:/), niech już wraca, bo naprawdę by się czasem przydał;) Lucky bastard - został w Polszy tydzień dłużej!
Co do samej Polski, to był to jeden z lepszych wyjazdów! Głównym celem tego krótkiego urlopu było moje spotkanie z klasą z podstawówki po 15tu latach, które w moim odczuciu wyszło super! Było nas stałych 8 osób, dwie zdeklarowane nie przyjechały, jedna była dochodząca. Kurde, mimo, że tyle czasu minęło fajnie nam się gadało, bardzo swobodnie i naprawdę jestem szczęśliwcem, bo raz, że miałam super czas w podstawówce, z super ludźmi, to jeszcze teraz udało nam się doprowadzić do tego spotkania i spędziliśmy razem super czas:) Pośmialiśmy się, potańczyliśmy i w efekcie wróciłam do domu (spałam u Babci, która przed wyjściem powiedziała, że długo nie idzie spać, że północ to u niej standard;p) o godzinie 04:45...;) Czułam się jak w podstawówce - kuzyn musiał mi w nocy otworzyć drzwi, a rano Babcia nieśmiało skomentowała, że bardzo późno wróciłam;) 
Zdecydowanie spotkanie pozostawiło we mnie dużo fajnych wspomnień, myślałam o tych wszystkich ludziach długo po nim i nawet teraz łapię się na tym, że lubię oglądać zdjęcia z niego. Szkoda trochę, że nie udało nam się większej grupy zebrać, bo na pewno byłoby jeszcze ciekawiej:) 
No a poza klasowym spotkaniem to standardowo widziałam się z dziewczynami z Maca na piwie - było też dużo śmiechu i spędziliśmy razem super czas! Był też grill rodzinny zaraz po przyjeździe, ale na nim zaniemogłam nieco - cała noc w podróży plus samolot, droga do Zielonej Góry po prostu mnie wypompowały i musiałam się wymiksować z towarzystwa na drzemkę. NA całe szczęście Wiatrak zabawiał towarzystwo dzielnie aż do końca;) Pewnie dałabym radę dłużej i więcej, gdyby nie to, że wujek zrobił ognisko, a wiał cholernie silny wiatr i łzawiły mi oczy, wszystko przesiąknięte tym dymem, no i pogoda kiepska bo zimno:/ Ale zaliczone, odhaczone i z bańki jak to mawiają;)

Poza towarzyskimi atrakcjami, to obcięłam włosy i podarowałam je Fundacji Rak'n'Roll na peruki dla kobiet po chemioterapii. Nosiłam się z tym zamiarem od ślubu w zeszłym roku i cieszę się, że się w końcu udało! Mam poczucie, że zrobiłam coś w słusznej sprawie - nawet jeśli obcięcie samo w sobie pozostawiło niesmak. Napiszę Wam to tutaj, bo w sumie mnie oburzyło coś szczególnie! Otóż dzwoniąc do salonu mówię, że mam długie, gęste i wymagające włosy i proszę o najbardziej doświadczoną fryzjerkę, a tymczasem dostaję jakąś młodą pannę, z tipsami, że mi ledwo włosy umyła, która w międzyczasie mnie zostawia, bo ma kolejną klientkę i wszystko kończy za nią koleżanka. A na sam koniec muszę jeszcze prosić o formularz do przekazania włosów, bo w innym wypadku jeszcze być może byłyby Panie szanowne gotowe je sprzedać (w międzyczasie właśnie napisałam do nich o swoich odczuciach z wizyty - grzecznie, ale dosadnie...). Nie tak to powinno wyglądać, niesmak do miejsca zostaje... Cięcie, jak cięcie - włosy na szczęście odrastają;)

No i jeszcze jest jeden aspekt tego wyjazdu, a raczej bardziej powrotu, bo z powodu późniejszego lotu Ryanaira nie zdążyliśmy na autobus powrotny w poniedziałek i musieliśmy zostać w Edynburgu na noc i tu z pomocą przyszła nam moja koleżanka ze studiów - Jowita, z którą nie widziałam się tych pięć lat, tyle co na fejsie poklikałyśmy od czasu do czasu, jak odkryłyśmy, że obie w Szkocji jesteśmy. Nawet nie tyle Jowita, co jej chłopak Marcin nas odebrał z lotniska - pierwszy raz go na oczy widziałam, trochę się bałam, ale nie było wyjścia. I się okazało, że dobrze, że czasem 'nie ma wyjścia', bo Marcin okazał się super gościem, gadaliśmy non stop i było naprawdę bardzo fajnie! Rano zanim poszliśmy na MegaBusa, wstała jeszcze Jowita więc i z nią zamieniliśmy kilka słów i koniecznie musimy się do Edynburga razem wybrać, bardzo bym chciała, by Wiatrak ich poznał! Świat jest w sumie pełny dobrych ludzi, wartościowych ludzi!

A tak jeszcze na fali Polski, to podjęłam decyzję, że w przyszłym roku wakacje spędzimy w większości tam. Brakuje mi osobistego kontaktu z tymi wszystkimi ludźmi, co od czasu do czasu popiszą na fejsie, czy na maila... Raz na kilka lat trzeba osobiście złapać kontakt, pójść na kawę, czy spacer. Ja mam jeszcze cichą nadzieję, że może po Kilimandżaro uda mi się na chwilę zajechać do Polski - skoro i tak będę bezrobotna, to może warto sobie zrobić tą przyjemność?;) A tak poważnie, to może do tego czasu Dorotka po przeszczepie będzie już mogła przyjmować jakichś gości, bo mnie już nosi, że tyle Jej nie widziałam - ostatnio wzięli Ją do szpitala w poniedziałek, a my w czwartek przylecieliśmy - 3-4 dni się 'spóźniłam', jak mi napisała w poniedziałek, że właśnie Ją Dominik odstawił do szpitala, to aż się z tej złości popłakałam... Taką miałam nadzieję... A wczoraj mi pisała, że bez sensu leży teraz w tym szpitalu, spokojnie mogła przyjść jutro... Ehs - ale co zrobić? No nic za bardzo nie można... 

Póki co tyle. Aaaaaa - kupiłam orzechy do prania, jutro Wiatrak przywozi i będziemy testowali! Do tej pory sprawdziłam domowy oczyszczacz rur - 4-5 łyżek sody i pół szklanki octu - działa!!! Nic nie śmierdzi, działa szybko więc jedna rzecz wypada z szafki z chemią;) Jak wytestuje orzechy, to dam znać;)

Dobrej nocy! Ja coś czuję, że mnie jakieś dziadostwo bierze - dwa dni wolnego i organizm wie, kiedy może... Gardło drapie cały dzień, kaszel, muszę coś na noc wziąć, bo we wtorek pierwsze szczepienie przed Kilimandżaro i muszę być zdrowa:) Całuski, cukiereczki, ciasteczka <3


piątek, 23 maja 2014

Na fali weny - o zatrważającym odkryciu i postanowieniu poprawy!

Jako, że jutro 'tylko' angielski mam rano i dziś cały dzień spędziłam z laptopem na kolanach, pod kocem i wertując strony internetowe, blogi, aż muszę się z Wami podzielić, co tak mnie zajęło i dlaczego. 
Kilka tygodni temu się przeprowadziliśmy i w związku z tym, że w łazience za bardzo nie mamy miejsca na środki czystości, zamieszkały one wraz z tymi kuchennymi w szafce pod zlewem w kuchni. Jako, że zawsze mi mało miejsca w kuchni, szukam, przekładam, reorganizuję zawartości dość systematycznie, co przypadło na wczoraj właśnie i przy tej okazji odkryłam ogromny skład chemii w naszym domu!!! Masakra, ile tego wszystkiego razem jest! Już jakiś czas temu zaczęłam snuć plany zmiany proszku na orzech piorące (czekam, aż wykończymy opakowanie i pojedziemy do Polski), ale od wczoraj wiem też, że trzeba coś zrobić z tą cała nieszczęsną chemią - nie od razu, nie wszystko na raz, ale postawiłam sobie za punkt honoru pozbycie się części tego chemicznego badziewia w relatywnie krótkim czasie. Szukałam dziś przepisów na ekologiczne, domowej roboty środki czyszczące i podejmuję wyzwanie! Zobaczymy, czy soda oczyszczona, ocet i boraks są naprawdę takimi pogromcami brudu i w dodatku bardziej ekologicznymi od standardowych środków chemicznych. Oczywiście na przyszłość jest też plan używania pieluszek wielorazowych;) Mój mąż już jest uświadamiany i oswaja się z tą myślą;) Liczby i względy zdrowotne przemawiają do niego i oby tylko starczyło nam cierpliwości;)
Tak więc, jako, że oficjalnie ogłoszone - przystępujemy do działania:) Soda i boraks przyjdą z e-baya, orzechy przylecą z Polski i zaczynamy naszą przygodę z eko-domem:) Tak, jak pisałam - nie na hurra wszystko, ale stopniowo, krok po kroku, będziemy testowali, próbowali i dzielili się opiniami:) Trzymajcie kciuki!:) Aaaaaa - co jeszcze mi otworzyło oczy na wyższość starych, sprawdzonych sposobów czyszczenia, to fakt, że mieliśmy w pokoju dość starą i intensywnie waniającą szafę - rozłożyliśmy ją co do deski i wyczyściliśmy wodą z octem i sodą i choć na 100% nie usunęły one całego nieprzyjemnego zapachu, jest o niebo lepiej, niż po standardowych 'psikanych' płynach! Dało to  do myślenia, a widok dużej ilości chemii w szafce pod zlewem jeszcze spotęgowała moje chęci sięgnięcia po bardziej ekologiczne rozwiązania. Będę na bieżąco relacjonowała nasze sukcesy i porażki ekologiczne;) A tymczasem dobrej nocy!:)

Teresa

środa, 21 maja 2014

Zamieszanie część kolejna:)

Zważywszy na fakt, że każdy z nas potrzebuje raz na jakiś czas dawki odmiennych bodźców, i u nas od czasu do czasu dzieje się coś, co wywraca życie może nie tyle, co do góry nogami, ale przewraca i wprowadza lekkie zamieszanie;) W związku z tym, że w lutym zmieniłam pracę, dojazdy z naszej wsi stały się lekkim utrapieniem, a że nie lubię być nieusatysfakcjonowana (jak mi coś nie pasi, to jestem bardzo marudna i tego znieść nie mogę nawet ja sama), zapadła dosyć szybko, ale przemyślanie decyzja: wracamy do miasta. Od przymiarek do realizacji minęło kilka tygodni  i tak oto od kilku tygodni mamy nową miejscówę! Okolica raczej mało pozytywna, wręcz uważana za jedną z najgorszych, ale póki co problemów z sąsiadami nie mamy, dookoła też zadym nie słychać więc nie możemy narzekać. Oczywiście nie mamy takiego spokoju, jak na wsi, ale jest ok:) Mieszkanie ma dwie sypialnie plus duży salon, sporą kuchnię, dwa pojemne schowki oraz sporą łazienkę i kawałek przedpokoju. Było częściowo umeblowane i mocno zapuszczone po remoncie:] Ale z każdym dniem mieszka się lepiej, robi się swojsko i mam nadzieję, że będzie to ostatnie miejsce przed własnym domem. Mam zdecydowanie dosyć przeprowadzek i chcę już mieć swój kawałek podłogi. Miejmy nadzieję, że uda się te plany zrealizować.
Mamy też już bilety na Kilimandżaro!!! Lecimy 2 września z Amsterdamu i wracamy 21 również do Amsterdamu! Wpłaciliśmy zaliczkę w agencji i czekamy teraz na kontrakt! No i poza tym już tylko przygotowania fizyczne pozostaną. Ja ostatnio nieco odpuściłam ćwiczenia, ale powoli wracam na tory:) Przymierzam się również do powrotu do biegania, bo odkąd jesteśmy w mieście mam mnóstwo do odkrycia w okolicy - jutro mam wolne i przy braku deszczu zbiorę się i przynajmniej jakieś 2-3 km na początek chcę pyknąć:) I później już tylko pozostanie nam szczęśliwe dotarcie na szczyt;)
Z rzeczy mniej przyjemnych, powiązanych nieco z urlopem jest to, że… nie dostałam urlopu w pracy:/ Jestem totalnie rozczarowana postawą mojej manager, bo na interview mówiłam o tym urlopie i później dwa razy napomknęłam, że szukamy biletów, że mamy agencję i że dogrywamy szczegóły i kiedy już mieliśmy wszystko ustalone ona nie wyraziła zgody na urlop… Jej postawa względem problemu była wg mnie przegięciem, a tłumaczenia, dlaczego nie dostanę urlopu po prostu okropnym krętactwem… Jestem totalnie zniesmaczona… Ale Kilimandżaro nie odpuszczam! Jadę. Po prostu po wyprawie będę musiała poszukać innej pracy… Obiecałam sobie jednak, że przed złożeniem wypowiedzenia pójdę na rozmowę do managera hotelu oraz HR i powiem o swoich odczuciach i podłym traktowaniu mnie przez moją przełożoną. Nie zakładałam, że zostanę w tej pracy wieczność, ale miałam nadzieję dotrwać do ciąży przynajmniej, a tak wszystko zacznie się od początku i znowu odciągnie w czasie. Joys of adult's life…:) Jak to mawiają: No i co zrobisz? No nic nie zrobisz;) Nie, Dorotko?;) 
Powoli też przygotowujemy się do wizyty w Polsce. Dla mnie to będzie ekspresowa wizyta, ale i tak się na nią cieszę:) Tylko Moni nie spotkam, bo mi też wyemigrowała na Wyspy Brytyjskie!!! Może się uda ją odwiedzić w lipcu z Dondem w tym jej mieście, którego nazwy nie pamiętam;) Ale za to jest nikła szansa zobaczenia Dorotki, której dawca okazał się mieć problemy z wątrobą i go zdyskwalifikowali, jako dawca i w związku z tym procedura rusza od nowa. Wstępnie znaleźli dwóch innych dawców dla Misza, ale badają wszystko teraz więc przy odrobinie szczęścia i spowolnionym procedurom może zobaczę Dorotkę na moment chociaż - byłoby cudnie!!! Trzymajcie więc za to kciuki, bo baaaaaaaaardzo bym już chciała ją zobaczyć - jak nie teraz, to przy dobrych wiatrach dopiero za rok:/
Z takich jeszcze smaczków - ploteczek hotelowych gościliśmy do dziś u siebie kuzyna królowej Elżbiety - HRH The Duke of Kent! Bez jaj, ale przy powitaniu moja koleżanka musiała go przywitać używając magicznej formuły: Your Royal Highness, co znaczy nie mniej, czy więcej, jak Wasza Królewska Wysokość! Szał - mówię Wam!:) Gościu przeciętny, sympatyczny, ale stresik był - dziś jednak go wyczekałtowałam i sobie poleciał prywatnym samolotem do Londynu;) W ogóle to mieliśmy całą grupę Sir-ów i bogaczy, którzy przyjechali sobie pojeździć po Szkocji swoimi autami wartymi… miliony funtów! Gdyby zebrać je wszystkie do kupy, to myślę, że były warte jakieś 50 milionów funtów;) Wiatrak przyjechał po mnie w niedzielę po pracy i stał pomiędzy jakimiś kultowymi autami - wartość wywoławcza  jednego z nich była 3 miliony funtów;) Więc się bawią Panie i Panowie przednio:)
No i to chyba na tyle:) Grunt, że zaległości nadrobione;) Uff, ciężko było się zebrać i zrobić wpis, ale oto i jest! Całuski, cukiereczki, ciasteczka:*

Teresa

sobota, 8 marca 2014

Marzec?!

Tak sobie dziś uświadomiłam, że trochę mnie tu  nie było, chłopaki (czytaj Wiatrak i Władek - brat) zaczęli wciągać film, ja o tej porze nie znajduje tyle mocy, by przez następne dwie godziny w pozycji siedzącej oglądać cokolwiek - choćby nie wiem, jaki superastyczny był film, nie ma bata, żebym go mogła wciągnąć.
Grubo ponad miesiąc minął od mojego ostatniego posta, ale nie myślcie, że próżnowałam. Zaszła w tym czasie znacząca zmiana w naszym życiu, bo zmieniłam pracę. Wszystko działo się bardzo szybko i od momentu powzięcia informacji, że jest oferta całkiem niezłej pracy do dostania jej minęły trzy dni więc akcja mega szybka. I tak oto nie pracuję więcej w kawiarni, a w posh hotelu, najlepszym chyba w Inverness, w recepcji. Właśnie minęły mi tam dwa tygodnie i nie powiem, żeby to były łatwe tygodnie:( Wciąż dużo się dzieje i trzeba ogarniać naprawdę ogrom rzeczy naraz… Po pierwszym dniu myślałam, że nie wrócę tam więcej… Cóż mogę więcej powiedzieć: daję sobie miesiąc na oswojenie się ze wszystkim i po miesiącu zobaczymy, co dalej. Kasa wcale rewelacyjna jak na razie nie jest, tyle, że mam 40 godzin i nawet gdy mam angielski nie tracę połowy dnia, jak to było wcześniej, bo po prostu zaczynam pracę na późnej zmianie i przez to zarabiam więcej. Super jest to, że nie cuchnę cebulą po pracy, mogę mieć pomalowane paznokcie i jednak mam styczność z zupełnie innym językiem - to jest naprawdę bardzo fajne i myślę, że jest to pewien progres. Ale są też minusy - dojazdy, które mnie momentami doprowadzają do łez, kiedy stoję przy drodze czekając na autobus, on się spóźnia, a później jeszcze nie zatrzymuje się w wyznaczonym miejscu tylko 50m dalej i muszę w deszczu biec żeby wsiąść (a jeszcze kierowca okazuje się chamem i gburem…)… Albo brak napiwków… Albo jednego dnia kończę o 23.30, a następnego dnia zaczynam o 7 rano… Ale czuję, że muszę to oswoić w sobie i że przyniesie to wymierne korzyści. Zawsze to łatwiej dostać inną pracę bo hotelu tej klasy, niż po kawiarni. Brakuje mi oczywiście nieco tego miejsca, ludzi i nie zostawiłam Leakey'sa dlatego, że działa mi się tam krzywda, ale właściciel - Charles planował zmiany, miałyśmy mieć godziny obcięte do 35 (i jeszcze 4 które traciłam na angielski każdego tygodnia…), no a poza tym momentami taka stagnacja, koszmarna rutyna… Więc oto i są zmiany - niełatwe, ale potrzebne i obok strachu i braku pewności siebie w tej nowej roli czuję, że to była słuszna decyzja. A czas to zweryfikuje.
Z nowości ostatniego miesiąca, to od 5 lutego mieszka z nami mój brat:) I wciąż poszukuje pracy. Nie chcemy go wypychać do totalnie byle czego (czytaj fish factory czy selekcja marchewek) i nie chcemy go cisnąć bardzo, bo sami pamiętamy, jak było ciężko na początku. Chodzi na angielski dwa razy w tygodniu, oswaja się z językiem i czekamy na odpowiedzi z dwóch miejsc - fast foodów;) Liczę, że uda mu się coś znaleźć, bo widzę, że już zaczyna się nieco podłamywać. Ale nie ma sensu zrezygnować teraz, poddawać, bo ja wiem, że wkrótce mu się uda coś dostać. Póki co sobie tak we trójkę tutaj koegzystujemy:) Ale jak tylko Władkowi uda się złapać jakieś 30 godzin pracy mamy dla niego już pokój do wynajęcia więc i on odetchnie od materaca, a i nam wszystko wróci do normy - normy:)
W związku z tym, że te dojazdy na drugą zmianę stają się po prostu okropnie męczące, deszcz pada niemal codziennie, a ja jeszcze po autobusie muszę 10 minut iść do hotelu, przymierzamy się do wynajęcia czegoś w mieście. Już w środę mamy umówione oglądanie jednego mieszkania - okolica nie jest najlepsza, ale jeśli nie chcemy ponosić olbrzymich kosztów, to niestety nie możemy szukać niczego w posh-rejonach. A to mieszkanie wygląda ok i nie powinno nas kosztować więcej, niż to teraz - tyle, że w mieście, bez ogrodu i grilla latem, ale za to z łatwiejszym dostępem do wszystkiego. Pójdziemy, obejrzymy - jest wolne od 27.04 dopiero więc byłoby idealnie czasowo zgrane wszystko. Ale się nie napalam póki co, bo nie lubię później rozczarowania.
Przez tą zmianę pracy trochę zaniedbaliśmy dalsze przygotowania do Kilimandżaro, ale Wiatrak musi w wolnej chwili pozałatwiać to, co ma zlecone i będziemy już przynajmniej znali termin. Muszę bowiem złożyć podanie o urlop w pracy więc termin będzie już wiążący i będziemy wiedzieli na czym stoimy. Ja planuję spotkać się z lekarzem rodzinnym w kwestii szczepionek w następnym tygodniu więc i to powinniśmy wkrótce ogarnąć. Więc małymi kroczkami ufam, że uda nam się ogarnąć sporo w tym miesiącu i zostanie tylko oszczędzanie i testowanie sprzętu;) 
A tak poza tym przymierzamy się do kupna biletów na czerwiec - masakra, to będzie 9 miesięcy od ostatniej wizyty w Polsce! Stęskniłam się trochę, ale muszę powiedzieć, że bardzo się ta tęsknota zmienia z czasem. Jest łatwiejsza do zniesienia mam wrażenie. Nie myślę już na okrągło o tym, że coś się w Polsce dzieje, a nas to omija. Jedyne, co mnie smuci i boli to to, że od tego października bardzo bym chciała zobaczyć moją Dorotkę… Ale niestety musimy czekać do czerwca… Mam nadzieję, że do tego czasu uda się znaleźć dawcę dla Misza i że będzie już tylko lepiej…:) Jak macie możliwość Kochani czytający, to zgłaszajcie się, wysyłajcie koperty z pałeczkami z wymazami i zwiększcie szanse Dorotki i reszty chorujących na znalezienie bliźniaka genetycznego do przeszczepu szpiku - plisssssssssssssss!
I chyba na tyle póki co. Smuci mnie jeszcze fakt, że moja Monia opuściła Zieloną Górę:( Boję się, że nie będzie już tak, jak kiedyś… Oby udało nam się spotkać w czerwcu! Monia, jak jeszcze tu zaglądasz, to wiedz, że Zielona Góra bez Ciebie nie będzie już taka sama!!!:*

A teraz to już koniec naprawdę:) Ciekawe, ile teraz zajmie mi spłodzenie kolejnego posta;) A póki co dobrej nocy i trzymajcie kciuki, żeby w pracy było tylko lepiej:)

Teresa

niedziela, 26 stycznia 2014

Nadrabiamy, nadrabiamy!:)

Wracam tu dziś już jako trzydziestolatka! Wkroczyłam w ten nowy etap, kolejną dekadę zaraz na początku roku, ale co Wam powiem, to powiem: D*py za przeproszeniem nie urywa;) W takim sensie, że żadnej szczególnej zmiany nie zanotowałam. Mając 25 lat wyobrażałam sobie swoją trzydziestkę, jako koniec jakiejś ery, a dziś w sumie stwierdzam, że to po prostu koniec… dekady;) Dostałam masę pięknych życzeń i w sumie miły był to dzień - spędziłam go z mężem, oboje mieliśmy wolne, otrzymałam śniadanie do łóżka - po raz pierwszy w życiu!:) A tacę do śniadań mieliśmy od dawna i do tej pory tylko ja jej używałam. Więc choćby dla tego warto było mieć te urodziny;) Poza tym dostałam nowego Kindla (jest genialny, polecam, a do angielskich książek to już w ogóle!) i depilator 'laserowy';) Więc nie narzekam:)

Z takich zaległości jeszcze dużych, to na święta mieliśmy gości - była Ula (siostra Piotrka) ze swoim narzeczonym Łukaszem. Byli u nas 11 dni w sumie i fajnie spędziliśmy czas! W sumie uświadomiliśmy sobie, że to był pierwszy raz odkąd Piotrek wyprowadził się z domu, kiedy mogliśmy posiedzieć, pogadać z nimi tak bez innych ludzi dookoła. A to robi różnice, bo to nie to samo, co siedzenie przy stole podczas urodzin, imienin i zdawkowe wymienianie poglądów. Bardzo im się podobało tutaj, pojeździli trochę z Piotrkiem (ja pracowałam w większość dni) i pozwiedzali lokalne atrakcje, fajnie spędziliśmy czas, a na zakończenie spędziliśmy dzień w Edynburgu - był Christmas Market, pięknie ustrojone miasto, poszliśmy do ogrodu botanicznego i było bardzo przyjemnie:) Spaliśmy w Bed&Breakfast blisko centrum i ogrodu, zjedliśmy na koniec szkockie śniadanie i odprawiliśmy ich na lotnisko. 

A z nowości to 5 lutego przyjeżdża tutaj mój Brat w poszukiwaniu 'lepszego życia':) Zamieszka na początku z nami, mamy nadzieję, że znajdzie pracę chociaż na 20 godzin na początek i że jakoś się ułoży. Później wynajmiemy mu pokój w mieście i liczę, że jakoś się to pokula:) Cieszę się w sumie, bo zawsze to fajniej mieć rodzinę tutaj (oczywiście poza mężem, który jest jak najbardziej moją rodziną;p) - fajnie będzie spędzać razem święta, od czasu od czasu weekendy. Więc czekamy, czekamy na niego:)

Wczoraj w końcu się zebrałam w sobie i na Facebooku utworzyłam wydarzenie pt. Spotkanie klasowe po 15tu latach:) Tak sobie rozmawiając z koleżanką z podstawówki w zeszłym roku wpadłyśmy na to, że fajnie byłoby się spotkać, ja obiecałam to na fejsie zacząć i wczoraj tak też się stało. Wstępnie ma to być 21 czerwca więc muszę zaklepać urlop na kilka dni w tym czasie. Sprawdziłam już loty i wychodzi na to, że 19 czerwca lecimy:) Ja tylko do poniedziałku, a Wiatrak do czwartku lub nawet do kolejnego poniedziałku - ma urlop do wykorzystania, ja niestety nie:) Powiem szczerze, że nieco się stresuję tym spotkaniem - ale w takim pozytywnym sensie:) Wielu z tych osób naprawdę nie widziałam od 15 lat! Wiatrak mówi, że takie spotkania niczemu dobremu nie służą, bo ludzie się spotykają i wszystko sprowadza się do tego, kto co osiągnął, czym może się pochwalić. Dla mnie i tak, i nie. Miałam fajną klasę, może nie żaden tam szał, ale wszyscy byliśmy równi - każdy z każdym rozmawiał, nie było sztucznych podziałów na jakieś elity - srity i naprawdę strasznie się dziś cieszę na to spotkanie! Nawet teraz, kiedy patrzę na fejsie na tych wszystkich (no, większość, bo wszystkich nie ma…) ludzi, to wciąż wydają mi się tacy normalni. Także liczę na naprawdę fajne spotkanie i dużo gadania:)

To chyba na tyle z nowości, zaległości:) Nasze Kilimandżaro się przygotowuje, ale temu poświęcę więcej czasu innym razem, Póki co oddaje się mojemu cudnemu Kindlowi i ze spokojem podchodzę do kończącego się weekendu - coco jumbo i byle do piątku!

Teresa

P.S. Dorotko, pyknij jakiegoś update'a u siebie (może być na dwie linijki, plisssssss), bo się martwię, co we Wrocku słychać:*

czwartek, 2 stycznia 2014

Nowy Rok, czyli o tym, co za i wciąż przed nami

Tak naprawdę o tym, jaki był ten poprzedni rok zaczęłam myśleć w tym roku wyjątkowo szybko, bo w okolicach listopada. Był to rok na pewno wyjątkowy i piękny zarazem, bo wydarzył się nasz ślub, który w moim odczuciu 'lepszy' być nie mógł:) Po 10 latach związku, po budowaniu wszystkiego mozolnie od początku, po ciężkim czasie studiowania i pracy jednocześnie, po niewielu chwilach kryzysowych dojrzeliśmy oboje do tego, by wejść o poziom wyżej, by stać się rodziną, a może raczej jej zalążkiem. Dla mnie to wszystko ma ogromne znaczenie i 15 sierpnia był po prostu spełnieniem moich marzeń, dniem kiedy niby nic się nie zmieniło, ale jednak…:) Może nie było idealnie, ale o niedociągnięciach nawet już nie pamiętamy;) Więc bez dwóch zdań okrzykuję 15tego sierpnia najpiękniejszym dniem dotychczasowego życia!:) Mogę więc śmiało powiedzieć, że 2013 nam się udał:)
To był też pierwszy rok, kiedy aż 9 na 11 postanowień zostało zrealizowanych! Ale pewnie tylko dlatego, że zabrałam się za większość z nich w styczniu, marcu, a nie we wrześniu. Więc był to na pewno rok świadomy bardziej, niż jakikolwiek inny. Zrzuciłam trochę kilogramów, ale po pewnym czasie przestał to być cel, a z ćwiczeń zrobiła się przyjemność. Przestaliśmy niemal zupełnie jeść fast foody, ja mocno ograniczyłam słodycze (poza tymi momentami, kiedy nie chciałam odmówić sobie przyjemności ich jedzenia;p) i zaczęliśmy przywiązywać wagę do tego, co jemy.
Poznałam też mojego wspaniałego trenera osobistego Shauna T;), który od maja do teraz przynajmniej 5 razy w tygodniu, wprost z ekranu laptopa potrafi mnie zmotywować do pracy nad swoim ciałem (i jak się okazuje duchem też), nad swoimi ograniczeniami. Gość jest niesamowity i Ewa Chodakowska przy nim wysiada (nie fizycznie, ale jej techniki motywacyjne się chowają…), będę go polecała wszystkim, bo po prostu wymiata!!!
Ten rok też zmusił do pewnych głębszych refleksji nad tym, co w życiu ważne. Pisałam już o tym wcześniej tutaj i te dwa wydarzenia naprawdę mocno mną wstrząsnęły. Bardzo przeżyłam jedno i drugie, a teraz bardzo moje serce się raduje na dobre wieści z Wrocławia od mojej Dorotki, a także na widok uśmiechających się twarzy naszych przyjaciół tutaj, którzy ponieśli przeolbrzymią stratę swojego pierwszego dziecka. Takie historie zmieniają człowieka, na zawsze. Fakt, że wydarzają się tak blisko potęguje ich moc. I aż kciuki bolą od ściskania - za powrót to zdrowia i za przyszłe (kiedy już nadejdzie czas gotowości dla nich) szczęśliwe rozwiązanie…:) I wiem, że tak będzie!
A oczekiwania wobec Nowego Roku? Sobie i wszystkim życzę zdrowia przede wszystkim i braku zmartwień o dobra niezbędne: miłość, radość, spełnienie i… finanse. Oby nam pozwolił wejść na Kilimandżaro - fizycznie, psychicznie i materialnie (przyznam, że książka Martyny Wojciechowskiej "Przesunąć horyzont" zmieniła moje myślenie o tym wyczynie - na lepsze i zdrowsze, ale jeszcze bardziej chcę to zrobić!;p). Żeby ten rok pomógł nam podjąć decyzję odnośnie powiększenia rodziny, żebyśmy poczuli się gotowi bardziej, niż kiedykolwiek. Żeby zdać egzamin z angielskiego i móc ruszyć dalej. Żeby uwierzyć bardziej w siebie i poczuć się pewniej - takie tam pracowe dylematy;) I chyba tyle - albo lub aż:)
Następnym razem zdam relację ze Świąt i z przekraczania pewnego progu, który dziś nie wydaje mi się jakiś szczególny;) Ale dam znać, jak było, bo w ciągu 24 godzin wiele jeszcze może się zmienić;)

Dobrej nocy, spotkamy się, kiedy będę już rok starsza;)
Teresa