środa, 22 października 2014

Come back

Czasu mam teraz więcej, niż kiedykolwiek, bo od 26 sierpnia nie pracuję, złożyłam wypowiedzenie, by móc pojechać na planowane od tak dawna wymarzone wakacje i tak oto jest 22 października, a ja tej pracy zaczęłam dopiero poszukiwać, bo po drodze tyle się działo, że ho-ho.

Ostatni post był pod koniec czerwca więc niemal cztery miesiące temu! Dużo i nie. Bo aż do wakacji nic szczególnego się nie działo, a ja po prostu nie byłam prawie nigdy sobą pracując na najbardziej chore zmiany w życiu (nawet McDonald's mnie tak nie eksploatował!). O tej pracy trochę chyba pisałam, trochę ją lubiłam, ale system tygodni zaczynających się w piątek i zmian w kompilacji popołudnie-rano-popołudnie-rano i tak to mogło czasem trwać 10 dni z rzędu, jak niefortunnie offy przypadały na początku jednego tygodnia i końcu drugiego, mnie frustrowały. Myślałam, że może bym do ciąży dała radę, ale brak zgody na urlop zdecydował za mnie i tak oto opuściłam hotel. Ale wiecie co? Wszystko w życiu dzieje się po coś, a co za różnica, czy urodzę mając 31 czy 32 lata? No żadna poza tym, że już jestem gotowa psychicznie (albo tak mi się zdaje).

Więc praca idzie w odstawkę, małe zapomnienie, ciąża do kwietnia też, a ja Wam chce o wakacjach powiedzieć, bo to one jakoś znacząco zapisały się w naszym życiu ostatnich miesięcy. Powiem tyle: było wspaniale! Przeżyłam tam więcej emocji, niż przez ostatnie 10 lat życia! Tak różnych emocji, w tak krótkim czasie. Kilimandżaro po prostu rozgromiło wszelką konkurencję i poza słabym pierwszym dniem, gdzie nasze śpiwory były przemoczone i plecaki nie lepiej, to było przefantastycznie! Przypomniałam sobie, jak kochałam kiedyś te górskie wędrówki, jaki spokój góry wnosiły zawsze do życia i jak trzeba do tego wrócić! Nie powiem, atak szczytowy był koszmarny, bo po całym dniu wędrówki poszliśmy spać koło 19.30 (chłopaki jeszcze poszli na godzinna aklimatyzację, którą ja odpuściłam bo znam trochę siebie i wiedziałam, że ta godzina więcej snu dla mnie będzie cenniejsza...), obudzono nas o 23.30, wypiliśmy herbatę, zjedliśmy koszmarne herbatniki i o północy rozpoczęliśmy żmudną wędrówkę do... nikąd, bo było ciemno, jak w d*pie i cel trzeba było sobie w głowie wyobrazić i noga za nogą do niego dążyć, co nie jest łatwe... Było ciężko, bo z bazy na 4600 m n.p.m. szliśmy na Uhuru Peak na 5895 m i tak to już bywa, że tego tlenu jest na takiej wysokości mniej i trudno stawia się każdy krok... I tak przez ponad 7 godzin, by o 7.30 dnia 8 września 2014 stanąć na samej górze i wzruszyć się, jak nigdy dotąd w taki sposób... Piękno roztaczające się dookoła było po prostu przytłaczające, ale w takim pozytywnym sensie. Nie potrafię tego opisać było tak pięknie. I to poczucie, że spełnia się jedno z Twoich marzeń, że mimo trudów i koszmarnego zimna wchodzisz na samą górę, choć tak łatwo można się poddać... Bezcenne doznania... Jestem bardzo dumna z nas wszystkich, że cała nasza trójka dała radę, ale z siebie jestem przedumna po prostu! Tyle dni bez prysznica, z toaletami, które na początku powodują bardziej odruch wymiotny przez panujący w nich odór niż chęć zrobienia siku, w jednych spodniach, które nie miały sobie równych, w turystycznych namiotach, spod których czasem trzeba było wydłubywać kamienie, bo ciężko by było pójść spać, w śpiworach, z jedną miską ciepłej wody dziennie do umycia... Przeżyłam to wszystko!!! I powiem więcej - zrobiłabym to jeszcze raz! Wielkie ukłony w stronę chłopaków, bo musieli znosić czasem moje marudzenie, ale mam nadzieję, że oddawane im pod koniec wyjazdu porcje mięsa wynagrodziły im te trudy;) A tak serio, to w takich sytuacjach najbardziej możemy się poznać i ja bym z nimi na koniec świata mogła pójść - nie żebym tego nie podejrzewała wcześniej, ale teraz to już mur-beton!:) Cudnie było, co tu dużo mówić.

Oczywiście po Kilimandżaro jeździliśmy przez 4 dni po stepach i sawannach i tropiliśmy dzikie zwierzęta. Poza tym, że momentami było gorąco do granic możliwości w samochodzie, to było w dechę! Zoo to w ogóle pikuś! Te wszystkie szalone zebry, strusie, bawoły, słodkie słonie, no i moje numer jeden lwy w swoim naturalnym środowisku to po prostu inna bajka, niż to, co znałam do tej pory. Ja po tym safari już rozumiem, dlaczego lwy są królami dżungli! Każdy ich ruch, ta duma, majestatyczność i szyk po prostu onieśmielają. To były jedyne zwierzęta, na które patrzyłam z podziwem od pierwszego spotkania do ostatniego i za każdym razem wzdychałam, jakie cudowne są.
Podczas safari mieliśmy też 'error' w postaci myszy w namiocie i trzeba było ewakuować całą jego zawartość, by złapać jakże zwinną myszkę przy świetle latarki, ale moi herosi dali radę, a ja w panice siedziałam na karimacie i płakać mi się chciało, bo nienawidzę tych stworzeń, tak samo, jak szczurów i pająków, i jaszczurek, i gołębi, i pewnie jeszcze innych, których teraz nie pamiętam. Ale i to przeżyłam.

A później to już tylko rajskie plaże Zanzibaru, w zacisznej wiosce Jambiani, w ogóle nie oblężonej przez turystów. O tym napiszę kiedyś chyba osobnego posta, coby tego nie czynić nieco przydługim (choć i tak już pewnie jest). Eh, co ja Wam będę opowiadała, magicznie było, choć bez grama ciepłej wody w domku:) Poza kilkoma razami nie stanowiło to problemu, ot kolejna atrakcja, choć przy następnej tam wizycie będziemy się upewniali, czy mają ciepłą wodę w hotelu/ośrodku, bo to, że tam wrócimy jest pewne na 100% - ja po prostu się zakochałam w tym miejscu i zapowiedziałam już, że ja tam wracam - tylko jeszcze nie wiem kiedy.

Reasumując, to mimo, iż kasa wydana na wakacje mogłaby posłużyć, jako depozyt domu, to absolutnie nigdy nie powiem, że żałuję, że wydaliśmy ją w ten sposób - wszystko można odłożyć na później, ale marzeń nie warto. Dom nie ucieknie, w ciążę mam nadzieję zajść za pół roku, a tych wspomnień nikt nam nie odbierze! To, co zobaczyliśmy, przeżyliśmy tam i jakich wspaniałych ludzi spotkaliśmy zostanie z nami zawsze. I fajne jest to, że chce się więcej i więcej, i więcej! Mamy kolejny projekt w głowie, rodzą się kolejne marzenia i teraz tylko znaleźć pracę i zabierać się do realizacji! Mam już też temat kolejnego posta - wyciąg z rozmów z mężem w ostatnich dniach, może się uda jutro:)

Tymczasem zbieram się do mycia, bo godzinę temu dostałam sms-a, że jutro o 9 rano mam spotkanie w Job Centre (odpowiedni urzędu pracy) w sprawie zasiłku dla bezrobotnych, o który wczoraj aplikowałam. Ciekawe, czy z zarobkami męża mam szansę na cokolwiek? Może chociaż naukę angielskiego dofinansują?;) Z głodu nie umieramy, ale przyznam szczerze, że po trzech latach nieustannej pracy fajnie byłoby jakieś wsparcie od rządu dostać, jutro się okaże.

Dobrej nocy!
Teresa

1 komentarz: