piątek, 25 listopada 2011

Prawie, prawie...

... zaczynamy urlop:) Jeszcze tylko jutro 8 godzin w pracy i półtorej tygodnia wolnego! Może ustalimy w tym czasie termin nowego wyjazdu jakiegoś i będzie na co czekać - czyli jak zawsze:] Póki co myślę już o tym, co w Polsce jest do zrobienia do tego stopnia, że ostatnio przyśniło mi się, że zapomniałam odebrać paszportu i oby tylko się tak nie stało;) Muszę to wpisać jako pozycję numer jeden na listę to do:)
Z rzeczy mniej miłych i przyjemnych, dziś Wiatrak wyniósł z kuchni kolejna mysią denatkę:( Dobrze, że był kilka minut szybciej w kuchni, niż ja... To już lekkie przegięcie i za dużo, jak dla mnie:( Myśl o nowym lokum puka codziennie do głowy... Ja już się odzwyczaiłam od mieszkania w komunie chyba, a do tego te myszy zasrane! (no zasrane, bo obsrywają wszystko... ileż można?...)
Z dalszych niespodzianek, to znowu szukają kierownika do mojej restauracji... Co oznacza kolejne zmiany i dużo zamieszania, a także nowe ustalenia związane z grafikami, pewnie eksperymenty, czy coś można zmienić, żeby przyoszczędzić etc... Już zaczynało się robić całkiem fajnie, Elidth wkręciła się w nasze tryby, ale jednak brak doświadczenia na stanowisku kierowniczym dał jej w kość:/ Dziś na interview przyszedł koleś, na moje oko 45-50 lat, okularki, sweterek, siwawe włoski i już go sobie wyobraziłam pracującego przy smażeniu chipsów, czy ryby (co się czasem zdarza kierownikowi...):] Katastrofa, tak mogę określić to wyobrażenie:] Ale pożyjemy, zobaczymy, najwyżej poszukamy innej pracy;)
Mojego laptopa nie ma ze mną już kilka dni i stwierdzam, że ani razu mi go nie brakowało. A już myślałam, jak to wszystko będzie wyglądało jak go zabraknie i co? Niepotrzebnie:) A to sygnał, że moje przywiązanie do rzeczy zmalało. I dobrze! Bo dopóki nie będę czuła, że prawdopodobnie jestem w moim miejscu - domu, nie będę gromadziła dóbr, z którymi trudno będzie mi się rozstać (bo są takie cudowne, takie wypatrzone, nietanie...). Nasz wyjazd tutaj dał mi w kość pod tym względem, bo został cudowny toster, cudowna zastawa po babci, boska wolnoopadająca deska sedesowa, malutka praleczka i wszystko to, co gromadziliśmy przez ponad dwa lata, ale zwyczajnie nie mieliśmy jak tego zabrać, ani gdzie zostawić na przeczekanie. Więc od tego czasu kupujemy tylko to, co potrzebne, a jak potrzebne, to tylko takie, jakiego nie będzie szkoda zostawiać. Koniec kropka. A jak już przycupniemy gdzieś, kiedyś, na stałe i będę czuła, że to jest moje miejsce, to urządzimy wszystko od nowa i może wtedy znowu mi się taki ciut materialistyczny instynkt włączy, bo, bądź co bądź, tandety nie znoszę;)
Zdaje mi się, że do czegoś jeszcze miałam nawiązać, ale już nie pamiętam do czego. Aha, od wczoraj jestem posiadaczką HTC Wildfire S, otrzymanego w prezencie od Wiatraka:) Ale jako, że nadal aktualne pozostają powyższe ustalenia, że tylko rzeczy ważne zakupujemy (no może też bez przesady takiej zupełnej, ale mam nadzieję, że wiecie o co kaman...), to Wiatrak go nie zakupił, a znalazł na ulicy w kałuży, totalnie zalanego. Niemniej jednak osuszył, wyczekał ten trudny czas, żeby za szybko nie włączyć i okazało się, że działa! Tak więc Samsunga Galaxy zamieniłam na HTC i poczułam, że telefon z dotykowym wyświetlaczem może być i dla mnie:) Jeden dzień i bateria prawie wyładowana - nigdy nie miałam takiej średniej!:)

Jako, że pora późna (zawsze tak się składa, że pisuję wieczorami późnymi), skłaniam się ku pójściu spać. Jutro na 12 do pracy i od 3 mam (UWAGA!) szkolić nową osobę w restauracji:) Życzcie i Jej, i mnie zatem powodzenia:) Ale co tam - jeszcze tylko jutro i H O L I D A Y! Woooooohoooooo!

T.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz